"11 minut" to skondensowana dawka niemal wszystkiego, co w polskim kinie najgorsze. To film tak okrutny dla widza, że powinien zostać zakazany przez Konwencję Genewską i tak miałki, że wstydziłby się go nawet Paulo Coelho.
Pięć lat. Tyle czasu na swój najnowszy film kazał nam czekać Jerzy Skolimowski, reżyser między innymi "Essential Killing", "Czterech nocy z Anną" czy "Latarniowca". Osobiście z przyjemnością poczekałbym drugie tyle, byleby "11 minut" dało się oglądać. Bo w takiej formie, w jakiej to dzieło trafiło do kin, jest akceptowane chyba tylko dla jednej osoby - samego Skolimowskiego.
Pod kątem treści, czyli fabuły, "11 minut" jest jednym z najgorszych filmów, jakie widziałem od dawna. Grupka niezwiązanych ze sobą, nieznających się osób - mieszkańców wielkiego miasta, snuje się bez celu po ekranie, a na sam koniec ich losy splatają się ze sobą w "widowiskowym" finale. Wiecie, chodzi o to, że pozornie nieistotne zdarzenia mogą mieć poważne konsekwencje. Szok i niedowierzanie; istny powiew świeżości w kinematografii.
Wśród bohaterów mamy między innymi: gościa, który przez cały film chodzi po korytarzu; jego żonę, aktorkę, która stara się o rolę u amerykańskiego reżysera, ale ten ewidentnie chciałby się z nią przespać; kuriera na motocyklu, który wciera sobie w dziąsło amfetaminę; sprzedawcę hot-dogów; parę alpinistów, którym seans filmu pornograficznego przerywa nagły atak gołębia; kobietę spacerującą z psem; wreszcie - załogę karetki pogotowia, która wdaje się w bójkę z przypadkowo napotkanym drabem.
Tych postaci jest nieco więcej, a każda jest na swój sposób anty-ciekawa.
Z ich historyjek kompletnie nic nie wynika, większość z nich jest totalnie o niczym, nie wiadomo dlaczego to właśnie ta osoba, a nie ktoś - ktokolwiek - inny została bohaterem "11 minut", a na dodatek po 30 minutach seansu przestaje nas to obchodzić. Generalnie każdy po prostu coś robi, a na koniec wszyscy trafiają w to samo miejsce, o tym samym czasie.
Filmu nie ratuje ani ewidentnie znudzona graniem w nim obsada, ani tym bardziej zwietrzała, a przede wszystkim - niesamowicie męcząca w odbiorze forma.
Historie wszystkich bohaterów toczą się równolegle, co rusz cofamy się w czasie, by dowiedzieć się, co robiła jedna z postaci, gdy inna sprzedawała hot-dogi. Do tego dodajmy losowe wstawki ze zbyt nisko przelatującym samolotem, podejrzaną plamą na niebie, ujęcia kręcone smartfonem, dziwne wizje, stylistycznie nawiązujące do gatunku horroru oraz absurdalną, zbyt głośną i zwyczajnie bolesną dla uszu ścieżkę dźwiękową. Co otrzymujemy? Sprawdzony przepis na ciężką niestrawność.
"11 minut" to film bez treści, nużący, męczący, irytujący. Nie potrafię powiedzieć o nim kompletnie nic dobrego, albo chociaż neutralnego. Dramatyczny - w założeniach - finał, który miał wszystkie te pozbawione znaczenia nowelki spiąć jest śmiesznie banalny, przewidywalny i zwyczajnie tani. Ubogi. W tym kontekście wręcz wstydliwie biedny.
Po zakończeniu seansu "11 minut" przez salę kinową przetoczył się głośny dźwięk ulgi. Pozbawione muzyki napisy końcowe to zdecydowanie najlepszy fragment tego widowiska, które chciałoby pożenić arthouse z kinem gatunkowym, a okazuje się przekropnym gniotem, od którego radzę wam trzymać się jak najdalej.