REKLAMA

"365 dni: Ten dzień" to nie film, a zjawisko paranormalne. Dlatego Polacy rzucili się na pornosa made in Netflix

"365 dni: Ten dzień" podbija Netfliksa. Okazał się gorszy, niż się spodziewaliśmy, a jednak zgodnie z oczekiwaniami użytkownicy platformy się na niego rzucili. Dlaczego go oglądamy, skoro na długo przed premierą wiedzieliśmy, że będzie słaby? Odpowiedź jest całkiem prosta. Adaptacje prozy Blanki Lipińskiej nie są filmami. One stały się zjawiskiem (paranormalnym).

365 dni 2 netflix erotyka
REKLAMA

Kiedy tylko "365 dni" weszło na Netfliksa, stało się międzynarodowym hitem. Zachwycały się nim użytkownicy platformy na całym świecie. W mediach społecznościowy pojawił się nawet challenge związany z produkcją. Co z tego, że każdy recenzent zjechał ją z góry na dół? Goła klata Michele Morrone wystarczyła, aby młode kobiety straciły dla filmu głowy. Teraz to samo dzieje się z kontynuacją, która chwilę temu pojawiła się we wspomnianym serwisie.

Recenzenci mają używanie. "365 dni: Ten dzień" okazało się bowiem tak samo złe (o ile nie gorsze) od pierwszej części serii. W agregatorze Rotten Tomatoes obie odsłony mają okrągłe 0 (słownie: zero) procent pozytywnych opinii. To było do przewidzenia. Dlaczego więc kontynuacja adaptacji erotyka Blanki Lipińskiej cieszy się taką popularnością na Netfliksie? W momencie pisania tego tekstu znajduje się znajduje się na pierwszym miejscu najchętniej oglądanych filmów w naszym kraju. W dodatku zapewne zostanie tam na dłużej. Bo to nie jest zwykła produkcja. To fenomen, zjawisko.

REKLAMA

365 dni: Ten dzień - skąd bierze się popularność adaptacji książek Blanki Lipińskiej?

Powodów popularności "365 dni: Tego dnia" można szukać w różnych miejscach. Być może wynika ona z braku kina erotycznego. Być może mnóstwo znudzonych życiem gospodyń domowych po prostu marzy o przystojnym Włochu, który je porwie. Być może wiele nastolatek źle pojmuje wyzwolenie i uznaje Laurę za swoją bohaterkę. Każda z tych wersji jest prawdopodobna, ale żadna nie tłumaczy tego fenomenu w wystarczający sposób.

365 dni: Ten dzień - Netflix

Zarówno "365 dni" jak i "Ten dzień" nie mają swoim widzom nic ciekawego do zaoferowania. Wszyscy je jednak oglądamy. Guilty pleasure? Hejt watching? Obie te rzeczy naraz, a zarazem żadna z nich. Oba filmy mogą poszczycić się grupą wiernych fanek. Skierowane są do kobiet i do nich (a przynajmniej ich części) trafiają. Cała reszta płaci za to wysoką cenę, bo musi je oglądać. Chociażby po to, aby przekonać się, czy są tak złe jak wszyscy piszą. Nawet jeśli okazują się jeszcze gorsze, Netflix patrzy tylko na wyniki oglądalności. A te są wysokie.

365 dni: Ten dzień - adaptacje książek Blanki Lipińskiej są zjawiskiem

"Nie ważne jak, ważne, żeby mówili" - stara PR-owa maksyma sprawdza się w przypadku "365 dni". O pierwszej części zrobiło się głośno. "Ten dzień" Nawet pomimo braku szeroko zakrojonej akcji promocyjnej ze strony Netfliksa, też doczekał się rozgłosu. Nieważna jest jego jakość. Trzeba go zobaczyć, bo jeszcze przed premierą wiadomo było, że wszyscy będą o nim mówić. Dlatego, nie zwlekając, mnóstwo osób, z pewnością zasiadło z alkoholem pod ręką i rozpoczęło seans.

Być może zahacza to o efekt społecznej nagonki. Prawdą jest, że chcemy być na czasie. Nawet jeśli lubimy myśleć o sobie jako indywidualistach podążających własnymi ścieżkami, to tak samo chcemy wiedzieć, o czym wszyscy mówią. Dzięki temu nikt nam nie zarzuci, że wypowiadamy się na tematy, o których nie mamy pojęcia. Dlatego tak chętnie rzuciliśmy się na "365 dni: Ten dzień".

365 dni: Ten dzień - fenomen, którego nie można już zatrzymać

REKLAMA

Sukces "365 dni" na Netfliksie był tak ogromny, że platforma postanowiła kuć żelazo, póki gorące. Nie czekała nawet, czy "Ten dzień" będzie porównywalnym hitem. Twórcy i aktorzy pracowali jednocześnie nad dwiema kontynuacjami. Zdjęcia do "Następnych 365 dni" już zostały zrealizowane. Teraz tylko czekać, aż serwis poda datę premiery i będzie mógł otwierać kolejnego szampana, ciesząc się z wyników oglądalności.

Fenomen "365 dni" stał się niemożliwym do zignorowania zjawiskiem. Już przy okazji "Tego dnia" mogliśmy się przekonać, że twórcy nawet zbytnio nie symulowali pracy nad filmem. Ich produkcja była skazana na sukces, więc się nie wysilali. Skupili się na scenach seksu. Olali fabułę. Nikt jej od tej produkcji nie oczekiwał i jej nie dostał. Skoro w tym wypadku Barbara Białowąs i Tomasz Mandes wykazali się takim lenistwem, w "Następnych 365 dniach" będzie prawdopodobnie jeszcze gorzej. Szykujcie wysokoprocentowa wspomagacze do seansu, bo i tak wszyscy je obejrzymy. Ech, zasługujemy na mniej szacunku niż Laura, która zakochała się w swoim porywaczu, a potem uległa urokowi jego głównego konkurenta.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA