Kiedy osiem miesięcy temu Szymon masakrował "Agents of S.H.I.E.L.D.", ja tylko przyglądałem się temu biernie i kiwałem głową. Na tamten czas obrona tego serialu była niemożliwa, ponieważ pod prawie każdym względem telewizyjna produkcja Marvela kulała. Przez te kilka miesięcy sporo się jednak zmieniło, a "Agents of S.H.I.E.L.D." z brzydkiego kaczątka zamieniło się w… najlepszy „komiksowy” serial, jaki kiedykolwiek powstał. Ostatni odcinek serii jest tego najlepszym dowodem i jednocześnie ukoronowaniem wszelkich zmian jakie zaszły.
(W dalszej części tekstu natkniecie się na potężne spojlery)
Złe dobrego początki
Pierwsze tygodnie – a nawet miesiące – oglądania "Agents of S.H.I.E.L.D." były nad wyraz ciężkie. Serce mi pękało, gdy widziałem jak Joss i Jed Whedon tworzyli małego telewizyjnego potworka, którego i tak co niektórzy fani Marvela próbowali zaciekle bronić, wmawiając sobie, że jest ok. Ja sam zresztą próbowałem wielokrotnie siebie przekonywać, że przecież nie jest tak źle, bo Coulson jest cudowny, Skye piękna, agentka May (mimo 50 lat na karku) seksowna i zadziorna, a duet Fitz i Simmons dowcipny i zjadliwy. Najgorzej tylko z całej paczki wypadał kwadratowoszczęki agent Ward, na którego nie dało się patrzeć, z powodu kija wystającego mu z tylnej części ciała.
Na tamtym etapie serial z dynamiką miał jednak tyle wspólnego co polska gospodarka, CGI kuło w oczy niesamowicie, a fabuła była mdła i naprawdę nudna. Oprócz marki Marvel i wymienionych wyżej (nie licząc Warda) postaci, absolutnie wszystko odpychało w "Agents of S.H.I.E.L.D." Fajnie, że parę razy pojawił się Nick Fury, a nawiązań do starszych i większych braci ze srebrnego ekranu było sporo (tak samo zresztą jak easter eggów), ale to wciąż było za mało. Brakowało tej jednej, małej iskierki, która podpaliłaby lont niesamowitości "Agents of S.H.I.E.L.D.", bo że potencjał był, to przecież było widać gołym okiem.
Dalej już tylko lepiej
No i „nagle” stało się! Gdzieś od połowy sezonu sprawy zaczęły powoli nabierać rozpędu, a komiksowość przestała już być obca dla twórców. Pojawiły się dwa tajemnicze wątki – pochodzenie Skye oraz zmartwychwstanie Coulsona – oraz pchająca fabułę do przodu walka z „Big Badem”, czyli Jasnowidzem. Do tego widzieliśmy Sif, cameo Stana Lee oraz Deathloka, który pozostał z widzami już do samego końca. Na tym etapie już było o niebo lepiej, akcja przyspieszyła znacznie, agenci zaczęli tworzyć naprawdę fajną paczkę, a Coulson, cóż… Coulson był najjaśniejszym punktem całego show. Najlepsze jednak jest to, że to był dopiero początek, bo dalej było jeszcze, jeszcze lepiej.
Fabuła "Agents of S.H.I.E.L.D." zaczęła kleić się do wydarzeń z "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz" i (chrzęst kości) - moja szczęka opadła do samej podłogi. Ujawnienie się Hydra. było tak genialnym zwrotem fabularnym, że do końca serialu, pomiędzy odcinkami liczyłem dni w kalendarzu i płakałem, że mój ulubiony serial niedługo się kończy. Jeżeli jakiekolwiek wady istniały w połowie sezonu, tak później, wszystkie zostały zlikwidowane. Narzucone zostało niesamowite tempo akcji, a Ward po przejściu na drugą stronę barykady stał się prawdziwym bad assem, które faktycznie teraz dało się lubić. Zagadka dotycząca ożywienia Coulsona została (prawie) rozwiązana, ale w to miejsce wątek Skye stał się jeszcze ciekawszy. Ujawnienie tożsamości Jasnowidza (którym okazał się agent Garret) pociągnęło ze sobą wybuch kolejnych wątków i wywrócenie status quo do góry nogami. Starzy wrogowie powstali na nowo („Flowers”, Ian Quinn) , a w miejsce „poległych” bohaterów pojawili się nowi, czyli Trip, który zajął miejsce Warda.
Gdy wydawało się, że serial na chwilę zwalniał, zaraz potem zdarzało się „coś”, co jeżyło włosy na głowie i przyspieszało bicie serca. Za przykład chociażby niech służy śmierć Coulsona, która nasunęła pytania o pochodzenie leku, który go wyleczył, a raczej DNA kosmity, które postawiło Coulsona (a także Skye) na nogi. Internauci zaczęli snuć wszelkie możliwe teorie na temat tego, kim tajemniczy niebieski ludek może być. Kilka odcinków wcześniej Sif podała parę możliwych wariantów, a wśród nich pojawiła się nazwa Kree, czyli jedna z ras, którą zobaczymy w najnowszym filmie Marvela "Guardians of the Galaxy".
No, ale na tym się nie skończyło, bo jak fani Marvela wiedzą, połączenie DNA Kree z ludzkim dało początek gatunkowi Inhumans, a to z kolei otwiera inne drzwi i potencjalny, nowy rozdział w uniwersum kinowym i telewizyjnym Marvela. Końcowa scena w ostatnim odcinku serii, gdy Coulson „rysował” na ścianie (a przed nim Garret), naprawdę daje do myślenia. Jedna z teorii mówi, że Supreme Intelligence (super komputer rządzący planetą Kree) próbował się porozumieć telepatycznie z Coulsonem, w związku z tym, że jego ciało zawierało teraz DNA Kree. Pojawia się zatem pytanie, czy to wskazówka odnośnie próby kolonizacji Kree przez Ziemi? Pytań zaraz pojawia się cały worek i na tym polega właśnie piękno "Agents of S.H.I.E.L.D." Mnóstwo tutaj zagadek, wskazówek dla widzów i obietnic tego, co zobaczymy w przyszłości w kinowym uniwersum Marvela.
Emocjonujący koniec
Wracając jednak do bardziej przyziemnych spraw, chciałbym zauważyć, że wraz z rozwoje serialu, każda postać również zyskiwała. Tak jakby scenariusz został pobłogosławiony przez samego Kapitana Amerykę, a aktorzy złapali drugi oddech, dzięki czemu grali jeszcze lepiej. Szczególnie podobało mi się jak twórcy podrasowali postać Skye, która na koniec rozwinęła skrzydła i pokazała, że też ma cohones - to samo zresztą tyczy się Tripa. B. J. Britt (Trip) był znacznie lepszy od Bretta Daltona (Ward) i mam nadzieję, że w serialu pozostanie już na stałe, ostatni odcinek daje sporo nadzieje na to, że tak właśnie będzie.
Skoro już w tym punkcie jesteśmy, nie można nie wspomnieć o pojawieniu się Samuela L. Jacksona (Nick Fury) w ostatnim odcinku. Przybycie Dyrektora było absolutnie ważne dla fabuły, ponieważ ustanowiło nowe status quo – Phil Coulson zastąpił Fury’ego na stanowisku dyrektora S.H.I.E.L.D., co będzie mieć niebagatelne znaczenie również dla filmów Marvela. Gdy już można by pomyśleć, że nie mogło być lepiej, twórcy po raz kolejny potrafili zaskoczyć. Zamiast wyłożyć na stół karty ze Skye, scenarzyści postanowili wykorzystać je w cliffhangerze, dając przedsmak tego, co pojawi się w przyszłym sezonie (rodzice Skye jako Inhumans?). Niejasny zostaje również powrót Fitza, mam jednak nadzieję, że nie uśmiercą go zbyt szybko (albo i wcale).
Pytanie teraz brzmi, czy da się jeszcze lepiej? Po tak emocjonującej końcówce pierwszego sezonu, poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko, ale "Agents of S.H.I.E.L.D." to przykład serialu, który po prostu opłaca się oglądać. Jeżeli nawet drugi sezon zejdzie na początkowy niski pułap, to i tak będą go oglądać, ponieważ teraz wiem, że dalej musi być lepiej. To teraz pozostaje nam tylko czekać do września…