Odkąd po raz pierwszy obejrzałem zwiastun „Anomalisy” z niecierpliwością wyczekiwałem premiery tego filmu animowanego. Trailer zauroczył mnie intrygującą formą i atmosferą, sam film – absolutnie wszystkim.
Próba opowiedzenia o fabule „Anomalisy” rodzi problem. Bo gdyby chcieć przedstawić jedynie skrócony opis filmu, z pominięciem szczegółów, by nikomu nie zdradzić poszczególnych wątków, prezentowałby się on bardzo prosto i banalnie. Ot, mężczyzna w średnim wieku, spełniony zawodowo, ale emocjonalnie rozbity, spędza noc w hotelu, gdzie poznaje kobietę, z którą wdaje się w romans.
Rzecz w tym, że przypadku „Anomalisy” pomijać szczegółów niepodobna, bo to właśnie one – wraz z niespodziewanym realizmem i właśnie prostotą całej opowieści – stanowią o sile tego dzieła.
Michael Stone, główny bohater filmu, cierpi na rzadką przypadłość, określaną jako Zespół Fregoliego – żyje w przekonaniu, że wszyscy ludzie, których spotyka, to w istocie jedna i ta sama osoba. Nietrudno zauważyć znaczące podobieństwo pomiędzy niemal wszystkimi postaciami – mężczyznami, kobietami i dziećmi – których twarze różnią się jedynie nieznacznie. Identycznie brzmią również ich głosy, podkładane przez jednego aktora. Z tego schematu wyrywa się dopiero Lisa, przypadkowo poznana przez XXX kobieta, do której zapała on wielką miłością. Ale czar nie potrwa długo.
Zaklęty w detalu jest cały nastrój tej opowieści. „Anomalisa”, po niewielkich w gruncie rzeczy zmianach, mogłaby być dziełem bardzo optymistycznym, tymczasem za sprawą doboru słów, gestów i postaw postaci, od początku mamy świadomość, że jest to film smutny, przygnębiający, który raczej nie skończy się happy endem.
Pełen wewnętrznej rozpaczy Michael to uosobienie lęków, które wielu z nas nosi w sobie – przed samotnością, odrzuceniem, porzuceniem, brakiem miłości czy wreszcie przed pustką. Ta postać jest jak zwierciadło, w którym przejrzeć się może bodaj każdy z nas i uświadomić skrywaną na co dzień niepewność w stosunku do samych siebie i do rzeczywistości. Albo jak cierń w sercu, uwierający, irytujący i zmuszający do skoncentrowania się na tym, co na ogół wypychamy poza nawias – tkwiących w nas uczuciach, których sami nie jesteśmy w stanie poprawnie zidentyfikować i zrozumieć.
To film o życiu życiem, z którego nie jesteśmy zadowoleni, ale którego nie potrafimy już zmienić, albo nie wiemy jak chcielibyśmy, żeby wyglądało. O pułapce rutyny i bezznaczeniowości, w którą tak łatwo wpaść.
„Anomalisa” nie jest próbą opowiedzenia historii wielowątkowej, to opowieść nieskomplikowana, ale skupiająca się raczej na wnętrzu, niż na tym, co dzieje się dookoła. Dzięki temu przybiera wymiar uniwersalny, będąc przy tym dziełem bardzo czytelnym i nieprzeintelektualizowanym. Jednocześnie oszałamiające wręcz wrażenie robi realizm, którego trudno byłoby spodziewać się po poklatkowej animacji z lalkami w rolach głównych. Scena seksu, pełna niezręczności, niedoskonałości i zawstydzenia, jest tego najlepszym przykładem.
„Anomalisa” autorstwa Charlie Kaufman debiutowała jako radiowe słuchowisko i długo szukała idealnej dla siebie formy. Po seansie tego filmu animowanego nie mam wątpliwości, że udało się ją znaleźć i że doskonale współgra ona z formą. To najciekawsze dzieło tego rodzaju, jakie w ostatnim czasie oglądałem.