„Armia umarłych” Zacka Snydera to film o napadzie na kasyno i apokalipsie zombie. Tak, dobrze przeczytaliście
Dzisiaj debiutuje „Armia umarłych”, czyli najnowszy Netflix Original od samego Zacka Snydera. Fani opowieści o zombie mogą już sobie ostrzyć zęby na fajny film z gatunku heist w starym stylu.
OCENA
Zack Snyder jest ostatnio ponownie na topie za sprawą swojej wersji „Ligi sprawiedliwości” nazywanej „Snyder Cut”. Ta edycja filmu, która nie wykorzystuje dokrętek Jossa Whedona, po latach błagań fanów została wreszcie przygotowana i trafiła do HBO Max. Z jakiegoś powodu Warner Bros. nie jest jednak zainteresowane kontynuacją tzw. „Snyderverse” i nic dziwnego, że główny architekt DC Extended Universe przyjął zlecenie od konkurencji.
Nowym domem twórcy, którym Warner Bros. wzgardziło, okazał się Netflix, który wykupił prawa do tej produkcji. Co ciekawe, uwielbiany przez fanów komiksów DC reżyser na zlecenie nowego pracodawcy nie adaptował cudzej opowieści, tylko stworzył coś własnego, a debiutujące właśnie „Army of the Dead” nie ma żadnego związku z filmem o tym samym tytule z 2008 roku. Jest to autorska opowieść Zacka Snydera (aczkolwiek scenariusz pomagali mu pisać Shay Hatten i Joby Harold).
O co chodzi w filmie „Armia umarłych”?
Nowa produkcja Snydera to kolejne spojrzenie na apokalipsę zombie i to w takim starym stylu — hordom nieumarłych przeciwstawiają się tutaj napakowani mężczyźni oraz kilka silnych kobiet. Film można również zaklasyfikować jako przedstawiciela gatunku typu heist, w którym charyzmatyczny lider kompletuje zespół, aby przeprowadzić włam stulecia. Problem w tym, że skarbiec znajduje się w Las Vegas, które stało się strefą zero apokalipsy zombie, na którą rząd chce zrzucić… bombę atomową.
O tym, jak to się stało, że Las Vegas zamieniło się w wylęgarnię żywych trupów, opowiada relatywnie krótki prolog tego aż 2,5-godzinnego filmu. Fragment, który został zmontowany niczym teledysk, trafił przed premierą do sieci, a Zack Snyder pokazuje nam w nim genezę apokalipsy, którą jakimś cudem udało się ograniczyć do jednego amerykańskiego miasta. Politycy postanowili zrównać je z ziemią i raz na zawsze rozprawić się z problemem…
Zbieranie drużyny przed wyruszeniem w drogę w „Army of the Dead”.
Główna oś fabularna filmu rozgrywa się na kilka dni przed planowanym zrzuceniem atomówki na byłą już stolicę hazardu w stanie Nevada, a główny bohater, czyli Scott Ward (Dave Bautista), otrzymuje bardzo intratne zlecenie: ma na dzień przed wybuchem bomby wejść niepostrzeżenie do Las Vegas, odszukać pewien skarbiec i wydobyć z niego pieniądze, zanim bomba spuszczona z namaszczeniem samego prezydenta Stanów Zjednoczonych odetnie do niej dostęp na zawsze…
Tak jak przystało na każdy szanujący się film opowiadający o napadzie na skarbiec, lider kompletuje ekipę odwiedzając naprawdę barwne osobistości. Zanim się obejrzymy, towarzyszą mu już vloger zajmujący się pokazywaniem jak się morduje zombiaki Mikey Guzman (Raul Castillo) i jego koleżanka Chambers (Samantha Win), pilotka helikoptera Marianne Peters (Tig Notaro) oraz pochodzący z Niemiec ekscentryczny łamach sejfów Dieter (Matthias Schweighofer).
Ekipę domykają dzierżący piłę mechaniczną osiłek Vanderohe (Omari Hardwick) i naprawdę twarda mechaniczka, Maria Cruz (Ana de la Reguera).
W pewnym momencie, tak jak można się było domyślić od samego początku, film z gatunku heist zmienia się w slashera. Tak jak zadaniem grupy było włamanie się do skarbca na zlecenie Bly’a Tanaki (Hiroyuki Sanada), którego podczas akcji reprezentował niejaki Martin (Garret Dillahunt) i późniejsza ucieczka helikopterem z dachu kasyna, tak po drodze wszystko oczywiście wzięło w łeb i ekipa stała się z miejsca zwierzyną dla zombiaków.
Momentem, w którym widać, że coś pójdzie nie tak, była chwila, gdy w kadrze pojawiła się Ella Purnell. Aktorka wcieliła się w Kate Ward, czyli córkę głównego bohatera pracującą w obozie dla uchodźców z miasta i łatwo wykoncypować, jak dalej potoczy się akcja. To z jej perspektywy poznaliśmy Lilly (Nora Arnezeder) będącą tzw. Kojotem wprowadzającym ludzi na lewo za mur, opryskliwego strażnika Burta Cummingsa (Theo Rossi) i niejaką Geetę, czyli matkę dwójki dzieci, która w Vegas zaginęła.
Największym problemem nowego filmu Zacka Snydera o zombie od Netfliksa jest to, że film jest do bólu przewidywalny — łącznie z zakończeniem.
Zack Snyder miał przy tym kilka naprawdę fajnych pomysłów, a stworzone przez niego zombie to nie są, jak to zwykle bywa, bezmyślne kreatury snujące się z kąta w kąt. Większość z nich to co prawda typowe mięso armatnie, które bardziej przypomina biegaczy z „World War Z” i „28 dni później” niż powolnych Szwędaczy z „The Walking Dead”, ale przemienieni mieszkańcy Las Vegas utworzyli coś na kształt hierarchicznego, kastowego społeczeństwa z alfami na czele.
Mimo to jeśli chodzi o fabularną konstrukcję filmu, to zaskoczeń zabrakło. Kate oczywiście dołączyła do ekipy swojego ojca Scotta w poszukiwaniu swojej koleżanki Geety, a furtkę do opanowanego przez zombie miasta otworzyła im Lilly. Potem po chwili budowania napięcia scenariusz zaczyna odstrzeliwać kolejne postaci. Na szczęście tego rodzaju kinie pytaniem nie jest to, czy pożegnamy lwią część obsady, tylko w jakiej kolejności i w jakich okolicznościach.
Ze względu na to, że nie mamy tutaj do czynienia z niczym wysublimowanym, film można polecić koneserom gatunku, którym tematyka zombie się nadal nie znudziła. Nie spodziewajcie się jednak kreacji aktorskich i scenariusza, które jakoś szczególnie zapadają w pamięć. „Armia umarłych” to, tylko i aż, poprawnie nakręcony popcornowy blockbuster, przy którym można się odmóżdżyć — w samotności lub z bliskimi — w jakiś leniwy i deszczowy piątkowy wieczór.