Warto być Polakiem… Tia… No dajcie spokój. Teraz Polska…. Pewnie, rządzimy, ale chyba jeśli chodzi o muskulaturę pracownic supermarketów. Do Biedronki to nawet Wróblowa miałaby problemy się dostać (i wcale nie chodzi o to, że Agata nie przecisnęłaby się przez framugi drzwi, choć to całkiem wiarygodne). Mundial będzie leżał na żołądku kibicom przez następnych kilka lat, zaś obecna Grupa Trzymająca Władzę daje ostro popalić kolejnymi genialnościami. Na tym nie koniec. Nasi sportowcy nie jeżdżą na Olimpiady aby wygrać, jak sami głośno oświadczają, ale "by wziąć udział", a w telewizorze to samo co zwykle - tysięczna powtórka Seksmisji i trzydziesta w tym miesiącu emisja Samych Swoich. Jeśli jednak uważasz, że Polska to dziwny kraj i najchętniej wyemigrowałbyś na Brodway za chlebem - w Bad Day LA poznasz co to znaczy naprawdę mieć przechlapane.
A jednak udało się i mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że przez chwilę warto być mieszkańcem naszego małego państwa w Europie Środkowej. Dlaczego? Jako pierwsi na świecie mamy okazję cieszyć się kolejnym tytułem, do którego rękę (nogę i… damn, nieletni czytają) przyłożył Amerykanin Mcgee, który dał się poznać z rewelacyjnej Alicji i zabawnego Scrapland. Każda kolejna jego produkcja to zwrot o 180 stopni w drugą stronę i tym razem nie jest inaczej. Ale, po kolei (albo i nie, bo PKP ostatnio podniosła ceny biletów).
I hate Monday
Zły Dzień Los Angeles to TPP pozornie przypominająca gry z serii GTA. Po pierwszym uruchomieniu złudzenie, że oto wyrósł kolejny klon przygód CJa znika jak sen złoty. Wcielamy się w postać… khem… czarnoskórego pijaczka Anthonego. Ot - brudnego bezdomnego łosia włóczącego się po ulicy i polującego na resztki chipsów w najbliższym koszu. Wszystko rozpoczyna się w miarę normalnie, podczas przechadzki po zakorkowanej autostradzie, ale już po chwili okazuje się, że korki-potworki to wcale nie najgorszy etap w tym dniu. Jesteśmy świadkami ataku terrorystycznego, w wyniku którego nie dość, że po mieście rozpanoszyli się raczej nie przyjemni panowie z karabinami i skrajnie antybushowskimi poglądami, to jeszcze trujący gaz zamienia ludzi w zombie. E… tak, no właśnie…
11 Września to małe miki!
To, jak się okazuje, dopiero początek katastrof. Już ten atak jednak wywołuje wśród Amerykanów panikę, całkowicie tamuje ruch i przyczynia się do drastycznego zmniejszenia liczby przechodniów o czystej bieliźnie. Chcąc nie chcąc, aby wydostać się z tego bagna Antoś zaczyna uzdrawiać zombie pryskając je gaśnicą (nie pytaj), bądź strzelając śrutem (no, już lepiej!), ratować ludzi mających mniej szczęścia niż on sam (oczywiście robi to w swoim pokracznym stylu i z ogromną niechęcią). Pierwszy poziom to właściwie rozbudowany tourtorial. Zginąć tu trudno, a cała zabawa sprowadza się do poznawania możliwości poszczególnych przedmiotów (gaśnica może, na przykład, uzdrawiać żywe trupy, gasić ogień i przechodniów), zaś wiewiórki zaznajamiają nas z podstawami zabawy. W międzyczasie poznajemy Chorego Dzieciaka - na wpół zzombiałego, plującego wymiocinami piegusa (próbka humoru programistów), który może nam towarzyszyć w walce. Choć nie mamy dostępu do całego arsenału, warto opisać z czym w łapie będziemy się potykać. Prócz łomu (Valve się kłania), gaśnicy, apteczki (nie działa na nas, jeno na przechodniów), karabinu i strzelby oraz ogromniastej bazooki, dana została nam super-broń, czyli… obcinacz do paznokci powodujący ogromne spustoszenia. Czy mówiłem już, jak bardzo zespół ma absurdalne poczucie humoru? No i snajperka... niestety, tutaj muszę wspomnieć o pierwszym babolku. Wyobraźcie sobie, że strzelając do ukrytych terorystów i trafiając w belkę za którą się chowają gra zalicza nam trafienie. Podobnie jest gdy wycelujemy w ściankę zza którą postanowili się ukryć. Insza inszość, że w Los Angeles mieszkają chyba najbardziej odporni na ból ludzie naszej planety. Po dwóch headshotach wciąż potrafią biec do Anthony'ego z zamiarem poćwiartowania biednego murzynka.
Profesor Chaos (i jego Chomiki Zagłady)
Nie da się ukryć, że udało się osiągnąć już na początku zabawy ciekawy efekt totalnego, niczym nieskrępowanego chaosu. Wystarczy spojrzeć na ulicę - samochody płoną, hydranty oblewają wszystko dookoła, ludzie biją się między sobą, zombie pożerają wszystko co ma dwie nogi i jeszcze dycha, niektórzy uciekają wrzeszcząc w niebogłosy, inni w desperacji rzucają się na naszego bohatera. W międzyczasie miejscowe cwaniaczki obrabiają sklepy (możemy wyleczyć ich niezdrowe zapędy łomem), a wszystkiemu przygrywa cudownie niepasująca do sytuacji (to, wbrew pozorom, zaleta) muzyka. Aż trudno to zebrać słowami, ale powiem jedno - jest cudownie.
Hood i jego wesoła gromadka
Podróżując przez całe LA i stawiając czoła najzmyślniejszym plagom i obiektom masowej histerii (bo, jak się okazuje, wydarzenia na autostradzie to dopiero początek. Czeka nas jeszcze choćby wojna z Meksykanami, tsunami, czy… walki gangów [naturalnie ich członkowie to czarnoskórzy "ziomale" stylizowani na NPCów z San Andreas]) poznajemy całą masę postaci pobocznych. Część z nich będzie się jednak chciała do naszej walki przyłączyć (inna sprawa że średnią ochotę na to ma sam Anthony). I prócz chorego do naszej drużyny przyjmiemy meksykańskiego ogrodnika - psychopatę, weterana wojennego i jedną z typowych, amerykańskich Barbie z nieodłączną psinką, a każdy z nich wspomaga nas podczas walki w zupełnie inny sposób. Na raz wspierać nas swymi talentami może tylko jeden (pseudo)bohater. Że czasem zdarza się któremuś kopnąć w kalendarz, możemy w sekundę zastąpić go kimś innym. Nie ma jednak stracha, umarły po kilkudziesięciu sekundach wróci do gry.
Czy to ptak? Czy to samolot?
Bad Day LA ma zasadniczo dwie części. W pierwszej walczymy z zombie, zbieramy regenerujące zestawy obiadowe (oraz trwale podnoszące życie… czasopisma dla teoretycznie starszych mężczyzn) oraz kilka innych znajżdżek, ewentualnie gasimy płomienie. W drugiej, tej ciekawszej, wykonujemy zadania o nieco innym charakterze. Mcgee stanął na rzęsach, aby podczas gry się nam nie nudziło i naszpikował tytuł nie tylko rozmaitymi nawiązaniami do filmów (Matrix czy Świt Żywych Trupów się kłania chociażby), ale również postawił przed nami całkowicie unikalne zadania, które wykonujemy z ogromną przyjemnością. I tak ratujemy z płonącego budynku kilku ludzi, gasimy płonącą smołę, aby ogrodnik mógł ściąć znajdujące się za nią drzewo, jednocześni walcząc z wrogiem, bawimy się w snajpera i likwidujemy czających się na dachach terrorystów (i ich szefa) i stajemy za działem z tyłu karetki pogotowia. Trzeba powiedzieć słówko o bossach - naprawdę pysznie ich zaprojektowano! Raz krzyżujemy ostrza z samozwańczym azteckim szamanem - dyrektorem teatru, innym - kilkoma oszalałymi superbohaterami. Kto zapomni jak uważając na spadające dookoła meteory i gigantycznego hamburgera likwidujemy bar pełen eksperymentów genetycznych (znaczy się zombie - tłuściochów)?
Obowiązkowe bleblanie o scenariuszu
Fabuła nie jest specjalnie warta uwagi - grupka ludzi ucieka przez miasto w poszukiwaniu schronienia/szpitala, nieustannie próbując wydostać się z oszalałej metropolii. Tu jednak chodzi raczej o przedstawienie w krzywym zwierciadle nagłośnionych przez media pseudo-zagrożeń, jakie to "czekają" Amerykę. Bad Day LA to celna humoreska obśmiewająca kulturę strachu naszych braci zza Oceanu.
Ty %^&$$ w języku ojczystym
Pomimo jednak, że tytuł jest niekiedy naprawdę zabawny, a grafika przywodzi na myśl dobry komiks, język używany przez mieszkańców LA jest wulgarny, a sama gra dość brutalna i… trudna. Na "normalu" zarobić kulkę między oczy to tak, jak splunąć, zaś niektóre fragmenty powtarza się kilkakrotnie (żeby nie było stan gry wczytuje się dość długo). Krew naprawdę leje się strumieniami, zaś wrogów możemy potraktować w taki sposób, że rozlecą się na miliony drobnych kawałeczków. Apetycznie, prawda? Poza tym postaci nie raz i nie dwa miotają obelgami jak pociskami z karabinu maszynowego. Na szczęście znany z CD-Action, do którego gra jest dołączona, El General Magnifico zlokalizował tytuł (nie żeby było specjalnie wiele do spolonizowania) w ten sposób, że wszelkie "motherfuckery" zastąpiły zabawne, wcale nie wulgarne docinki. EGM dorzucił nieco od siebie i wychodzi to BDLA na dobre, no bo jakże nie uśmiechnąć się pod nosem, gdy lecą naprawdę zabawne, swojskie żaciki? Jedyne co mogę spolszczeniu zarzucić, to fakt, że nie obejmuje ono cutscenek, ale w tych nie było możliwości załączenia napisów, a nawet ci, co to z angielskim nie po imieniu powinni domyślić się sensu wypowiedzi choćby z kontekstu, bo filmy są naprawdę sugestywne i wyraziste. Ale że postaci nie władają szekspirowskim językiem - problemu nie ma.
Zgrzyty i spółka
Właściwie poza sporawymi wymaganiami sprzętowymi, i skrajną liniowością, bo, niestety, główna zaleta GTA, czyli otwartość świata tu nie występuje i gdy tylko chcemy wyjść poza teren działań bohater zawraca w drugą stronę, Bad Day LA mogę zarzucić jedynie różnorakie drobne niedoróbki. Po pierwsze w grze występuje wskaźnik informujący nas o wizerunku Antosia pośród ludu prostego. Wiadomo - jeśli wykańczasz cywili, wkrótce stracisz zaufanie i będziesz przyjmowany przez mieszkańców Los Angeles tak, jak bandyci (to znaczy bardzo gorąco. Jeżeli przez "gorąco" możemy określić nagrzane lufy strzelb), a jeżeli okażesz się bezinteresownym altruistą, co to muchy by nie skrzywdził, zgasisz płonących przechodniów i uleczysz/zabijesz kilku zombie - zyskasz sobie zaufanie i poparcie. Kłopot w tym, że ten system nie zawsze funkcjonuje idealnie. Weźmy choćby poziom rozgrywający się na lotnisku - mam najwyższy możliwy poziom zaufania, a mimo to każdy ( naprawdę KAŻDY!) pracujący tam mężczyzna ma ochotę zrobić mi z czterech liter jesień wieków średnich. Co gorsza - po zabiciu natrętów zyskuję punkty Ciemnej Strony. No i bądź tu mądry. Albo inna sytuacja - maszerując po snajperkę celem zabicia terrorystów ukrywających się na dachach, mijam kilka domów i powracam do żołnierzy, którzy zlecili mi udać się po broń. Spomiędzy nich strzelam do zamaskowanych banditos i… wkrótce staje się obiektem ataku całej amerykańskiej armii! Sprawdzone trzykrotnie! Jak się okazuje trzeba obejść ostrzał i zaatakować z inne strony, ale, przyznacie chyba, nieco to nielogiczne. Innym razem jakiś samochód rozbija się o… powietrze? Raz zdarzyło się też, że teoretycznie podpalony gangster stanął sobie w miejscu i… czekał nie poruszając nawet palcem na śmierć. To się nazywa odporność na ból!
2 minuty później…
Ostatnim, co mogę wytknąć Bad Day LA jest zdecydowanie zbyt krótki czas rozgrywki. Zły Dzień kończy się naprawdę za szybko, zaś zakończenie… cóż - kto pamięta Scrapland i klasę jaką pokazał zespół podczas finału tamtej produkcji, który nie był może specjalnie odkrywczy, ale z pewnością świetnie zrealizowany, mogą czuć się nieco zawiedzeni, ale nie chcę za dużo zdradzać.
Vive Los Angeles!
Najnowsza gra ze stajni Enlight to tytuł nietuzinkowy, który nie łatwo ująć w jakiekolwiek ramy. Za naprawdę małe pieniądze otrzymujemy ciekawą, dowcipną, ostrą i intensywną jak treningi Otylii Jędrzejczak grę. Grzech (Episodes) nie kupić!