Battle of Britain II:Wings of Victory
- Przed nami formacja He-111 w osłonie Meserów. Czerwoni zdejmują osłonę, Żółci i Niebiescy zajmują się bombowcami. Do pracy Panowie Słowianie! - Ostatnie słowo naszego Squadron Leadera podziałało jak zaklęcie. Wrzepiłem boosta, aż poczciwy silnik Merlin jęknął z wysiłku, wykonując zwrot bojowy w prawo. Blisko. Piekielnie blisko. Schodząc od strony słońca z przewagą wysokości miałem niemal przed własnym nosem smukłą sylwetkę Messerschmitta 109 Bf. - No i stało się - pomyślałem - czas na rachunki z '39! Palec nacisnął spust broni pokładowej i przemówiło osiem karabinów maszynowych Browning kalibru 7,7 mm. Widziałem jak pociski rozrywają poszycie wrogiego myśliwca, aby po chwili wszystko utonęło w oślepiającej eksplozji. Kopnięcie niemal podświadome lewego pedału i oddanie orczyka steru w lewo na kontrę i świat wrócił do swoich smutnych, szarych barw. Teraz dopiero dotarła do mnie fala jazgotu dźwięków w słuchawkach. - Mam go!, Zdejmij mi z ogona Szwaba!, o mein Gott!, - Wszystko wymieszane do granic możliwości. Po prawej zauważyłem Spitfire'a z angielskimi znakami rozpoznawczymi wywijającego się dwóm niemieckim myśliwcom. Ten z lewej był niżej, więc skręciłem w półpętlę i z odwróconej pozycji zaparkowałem mu niemal pół taśmy prosto w prawe skrzydło, które się przełamało, ukazując nagie blachy dźwigara i agresor w leniwej zwitce korkociągu poszedł w dół. Drugi z Niemców tak był zajęty oprawianiem ofiary, że nie zauważył nawet, iż jego boczny pomaszerował do Valhalii. Pewnie posłucha tam "Pieśni Nibelungów". Poszedłem za nim jak cień. Sylwetka samolotu rosła w celowniku systematycznie. "Adolf" miał mnie prawdopodobnie za zjawę lub też nieodżałowanej pamięci swojego kamrata, który z mojej ręki poszedł na spotkanie z zimnymi wodami Kanału La Manche. - Rasa Panów? Rasa cymbałów! - Tak półgłosem skomentowałem bieg wypadków - byle "freszer" patrzy w lusterko, a ten asior nie! Nie ma sprawy! Żadnego ruchu, żadnego manewru, ścigał swoją ofiarę, niczym pies gończy ranną kaczkę w trzcinie na brzegu jeziora. - No to i na Ciebie przyszedł czas - ster w prawo, przymknięcie przepustnicy, klapy w pozycji "bojowej", odejście na 200 metrów i potężna seria broni pokładowej ołowiem wypisała znak firmowy na poszyciu nosa samolotu, rozwalając przy okazji kokpit myśliwca i przechodząc przez cały kadłub zakończyła swój marsz na stateczniku pionowym. W powietrzu zaroiło się od fragmentów metalowego poszycia ciężko rannej maszyny, a ona sama zapaliła się brudnym, pomarańczowo - czerwonym płomieniem. Przepadając niczym kamień w przestrzeni poszła w dół. Odprowadziłem ją, wzorem kawalera z "dobrego domu", eskortującego panienkę do domu Rodzicieli, a dokładniej do momentu, aż resztki samolotu myśliwskiego skryły wody Kanału. - Szlus! - Pomyślałem i zacząłem rozglądać się wokół. Było pusto. - Czerwony trzy, gdzie się do cholery szwendasz, zbiórka u "Marii" - głos Szefa przywrócił mnie do rzeczywistości, podając kodowe współrzędne. - Synku, adolfiaki na rybne przynente do kanału poszli, a mnie suszy, czas na kolejkę double draught i Jasia Wędrowniczka! I będzie miło, jak u wuja Piekutoszczaka! - Po głosie Squadron Leadera poznałem, że jest w świetnej formie, czego wyrazem była jego "warsiawska" gwara. - Dołączam do formacji - zameldowałem karnie i skierowałem się na miejsce zbiórki. Faktycznie, czas na relaks z Jasiem Wędrowniczkiem, zwanym nie wiedzieć, czemu prostacką gwarą "łyskaczem".
