Był wielki. Cała branża filmowa leżała u jego stóp. Fanki mdlały na jego widok, natomiast kontrakty filmowe nie spadały poniżej 20 milionów dolarów za rolę. Dzisiaj Johnny Depp pracuje za mniej niż połowę tej stawki, z 51 latami na karku i brakiem nowego pomysłu na siebie. Płytki „Bezwstydny Mortdecai” jest tego najlepszym przykładem.
Nie będę oryginalny, kiedy napiszę, że Johnny Depp mi się „znudził”. Wiele lat temu byłem zafascynowany wcielającym się w ekstrawaganckie postacie aktorem. Kiedy jednak prześwietlę jego ostatnie role – w „Transcendencji”, „Jeźdźcu Znikąd” oraz „Mrocznych cieniach” – nie czuję przesadnej ekscytacji. Obserwowanie grającego na jedną modłę Deppa nie jest dla mnie tak magiczne, wyjątkowe i pochłaniające jak kilka i kilkanaście lat temu. Chociaż aktor wciela się w rozmaite kreacje, jego maniera, sposób bycia i narzędzia teatralne pozostają te same.
Dlatego liczyłem, że właśnie „Bezwstydny Mortdecai” na nowo zainspiruje mnie aktorem wcielającym się w główną, tytułową postać.
Tym razem Depp został obdarty z baśniowej, mrocznej burtonowskiej otoczki. Niezwykły aktor gra w „zwykłej” komedii, z której miały sączyć się hektolitry brytyjskiego, lubianego przez wielu humoru. Guzik prawda. W przeciągu mojego pobytu w kinie widownia zaśmiała się dwa razy. Aktorzy i widzowie żyli w zupełnie odrębnych światach. Jeden był nieśmieszny, w drugim cztery litery męczyły się od siedzenia. „Bezwstydny Mortdecai” jako komedia jest dokładnie taki, jak gra aktorska Johnny’ego Deppa – przewidywalny, oczywisty, starty i z zaledwie kilkoma „momentami”.
Rozczarowujące o tyle, że na reżyserskim krześle usiadł jeden z najbardziej dochodowych scenarzystów hollywoodzkiej branży. Liczyłem, że David Koepp zrobi małe trzęsieni ziemi w gatunku, łącząc filmy tego typu lat 70-tych z wyspiarskim podejściem do gagów oraz oczekiwaniami współczesnej widowni. Niestety, snuta opowieść w żaden sposób nie była w stanie mnie zainteresować. Przewidywalna narracja została obdarta z zaskakujących momentów i tylko gwiazdorska obsada powstrzymywała mnie od ostentacyjnego ziewania bez zakrywania rozwierającej się paszczy.
Johnny Depp, Gwyneth Paltrow, Ewan McGregor czy Jeff Goldblum to wszystko bardzo przyjemne twarze, które miło widzieć na ekranie. Problem z „Bezwstydnym Mortdecai” jest jednak taki, że film po prostu nie śmieszny.
Produkcja jest ładna. Przyjemna. Kiczowata. Miła dla oka. Niestety, liczyłem, że dzieło Davida Koeppa w końcu pozwoli mi na wyjście z wieloletniego ambarasu. Za każdym razem, kiedy ktoś prosi mnie o polecenie naprawdę dobrej komedii, nie wiem co odpowiedzieć. Po części dlatego, że dzisiaj prawie każdy film jest na poły komedią. Po części dlatego, że nie przychodzi mi do głowy żaden hollywoodzki reprezentant tego tytułu, którego mógłbym zarekomendować z ręką na sercu. Miałem nadzieję, że „Bezwstydny Mortdecai” w końcu to zmieni. Niestety, nie tym razem.
Na przeciętny film oczywiście można wybrać się do kina. Zwłaszcza, jeżeli posiada się nieograniczone pokłady cierpliwości i zachwytu dla Johnny’ego Deppa. Udekorowany charakterystycznym wąsikiem aktor po raz kolejny nie daje nic od siebie, pozostając w ukutych przez Burtona, „Piratów z Karaibów” i własną mantrę ramach. Po pewnym czasie odliczałem minuty do napisów końcowych, chociaż nie przeczę, że film może się podobać. Dla osób, którym ideał komedii wydaje się tożsamy z punktem ciężkości między „American Pie” oraz filmem „Ted” produkcja może być strzałem w dziesiątkę. Tacy widzowie zapewne będą bawić się doskonale. Jak zawsze zresztą.