REKLAMA

W 5. sezonie „Black Mirror” słychać echo tych samych pomysłów, które sprawiły, że ten serial jest tak świetny. Nie jestem pewna, czy to dobrze

5. sezon „Black Mirror” pyta widzów o to, gdzie kończy się człowieczeństwo. To pytanie dotyczy nie tylko tego, kim może stać się postczłowiek i jak ta transformacja się dokona, ale także, czy ten proces, w którym korzystamy z dobrodziejstw nowych technologii, przyczyni się do zerwania człowieka z ludzką moralnością. 

black mirror 5 sezon czarne lustro recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Charlie Brooker i Annabel Jones wracają, by w 5. sezonie „Black Mirror” na nowo skonfrontować widzów z ich przyszłością i – co bywa jeszcze bardziej przerażające – teraźniejszością. W trzech odcinkach, które składają się na tegoroczną serię, stawiają śmiałe pytania o to, gdzie kończy się bycie człowiekiem, własnym „ja”, a także co o tej granicy końca człowieczeństwa, bycia samym sobą, miałoby świadczyć.

Każdy z nowych epizodów: „Striking Vipers”, „Smithereenowie”, „Rachel, Jack i Ashley Too” podchodzi do tematu nieco inaczej.

W „Striking Vipers”, w którym w głównej roli wystąpił Anthony Mackie (znany m.in. z filmów Marvela – wcielił się w Falcona), oraz w „Rachel, Jack i Ashley Too”, gdzie zagrała Miley Cyrus, portretując niejako samą siebie, bo gwiazdę muzyki pop, mamy do czynienia z kwestią ciała i samoświadomości. Czy opuszczając swoje ciało, nadal pozostajemy sobą i czy nasze nowe wcielenie może sprawić, że mamy inne pragnienia? Z drugiej strony – czy to nie nasze wnętrze stanowi o nas samych, a powłoka, którą przywdziewamy, to tylko obudowa... jaźni?

„Striking Vipers” – twórcy zmierzyli się tu z tematem wirtualnej rzeczywistości i gier wideo – i „Rachel, Jack i Ashley Too” – tutaj z kolei część procesów mózgowych gwiazdy muzyki zostaje odwzorowana i zaimplementowana do małego robota-zabawki, który jest jej mini-wersją dostępną dla każdej fanki – pokazują, że nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. I właściwie żadna z nich nie jest gorsza od drugiej – oczywiście, obie okupione są niebezpieczeństwami, strachem o utracenie własnego „ja”. A to rodzi kolejne pytanie, aktualne i w świecie bez robotów czy wirtualnej rzeczywistości – kiedy tak naprawdę tym „samym sobą” jesteśmy?

W 5. sezonie „Czarnego lustra”, co przecież tak charakterystyczne dla antologii Brookera i Jones, nie ma jasnych sytuacji, nie ma jednej prawdy.

Szczęście i wyzwolenie muszą zmierzyć się ze strachem, zniewoleniem, kontrolą, wolność z chęcią postępu i tak dalej, i tak dalej. Chciałoby się powiedzieć – coś za coś. I to zwykle przychodzi do głowy po seansie „Black Mirror”. Coś za coś. A człowiek, ludzkość muszą znaleźć dobre proporcje pomiędzy rozwojem a stabilizacją, bo to ona – nawet jeśli nie dla wszystkich jest gwarantem szczęścia – pozwala rozumieć świat, mieć jakąkolwiek pewność w niepewności o jutro.

W odcinku „Smithereenowie” – tu w roli głównej wystąpił Andrew Scott (Jim Moriarty z „Sherlocka”) – pytanie o człowieczeństwo, o bycie „ludzkim”, rozumiane bardzo dosłownie, sprowadza widzów na ziemię po obcowaniu z VR-em w poprzednim epizodzie. Mamy tutaj do czynienia z korporacją i szalonym taksówkarzem. Ten postanawia za wszelką cenę porozmawiać z człowiekiem, który w niej pracuje. Konsekwencje będą dramatyczne.

Postać, którą zagrał wspomniany już Scott, jest dwuznaczna. Z jednej strony to bohater tragiczny – współczujemy mu z całego serca. Z drugiej zaś strony to ktoś, kto budzi naszą odrazę, przeraża nas, wydaje się nieludzki. A kiedy poznamy kolejne wydarzenia i jego przeszłość, to, co nazywamy moralnością i jak chcemy o niej myśleć, nagle zaczyna nie być takie oczywiste. Bohater, człowiek podziwiany też może mieć sporo za uszami, jeśli tylko posłuchamy przez chwilę szaleńca. Szaleńca, który – być może – nie jest wcale taki szalony. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że świat zmienia się w zastraszającym tempie, a tym samym zwiększają się pola, za które człowiek jest odpowiedzialny.

Niezaprzeczalnym atutem serialu „Czarne lustro” jest fakt, że jest przyczynkiem do dyskusji.

Problemy, z jakimi mierzą się bohaterowie i tym samym my przed ekranami telewizorów, tabletów czy smartfonów, wydają się nie do rozwiązania – dotykają filozofii, etyki. Nie sposób wydać wyroku w sprawie bez skonfrontowania się z wątpliwościami – te kwestie sięgają dalej niż tzw. „chłopski rozum”.

5. sezon „Black Mirror” ma jednak też problem sam ze sobą.

Porównując go do poprzednich serii, mam poczucie, że twórcom nie udało się „przekroczyć samych siebie”. Ponownie dostajemy te same dylematy, tylko ubrane w nieco inne szaty. W trakcie oglądania nowych odcinków słyszymy gdzieś echo dawnych pomysłów – w „Strinking Vipers” jest coś z „San Junipero” i „Wersji próbnej”, w „Smithereenowie” czuć podobny klimat do „Hymnu państwowego” czy „Zamknij się i tańcz”, a w „Rachel, Jack i Ashley Too” jest trochę z „Waldo” i może ciut z „Piętnastu milionów”.

To nie sprawia, że nowy sezon „Black Mirror” jest zły.

Ogląda się go nieźle – najlepszym odcinkiem jest „Striking Vipers”, który zasługuje na notę o dwa oczka wyższą niż cały sezon. Z kolei najsłabiej wypada epizod z Miley Cyrus – choć jest całkiem zabawny, całość nie do końca mnie przekonuje pod względem samego pomysłu i jego realizacji w tym „przyszłym świecie”. Trąci pewną naiwnością, wydaje się niedopracowany.

REKLAMA

Przyznam, że odczuwam mały niedosyt w związku z premierą 5. sezonu „Czarnego lustra”.

I nie chodzi o to, że dostaliśmy zaledwie trzy odcinki – pierwsze rewelacyjne (i chyba jak dotąd najlepsze) sezony antologii też liczyły trzy czy cztery epizody. Być może problem polega na tym, że to formuła powoli się wyczerpuje? Sprawdzimy to, o ile doczekamy jeszcze nowych odcinków, w 6. sezonie. Teraz jeszcze jest „nieźle”, choć liczyłam na nieco więcej.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA