Blanka Lipińska u Wojewódzkiego o "365 dni": Sztuka może być rozrywką. Zgoda, ale nie może traktować widza jak idiotę
Blanka Lipińska odwiedziła Kubę Wojewódzkiego. Poza wspólną deklaracją, że są "zboczuchami" i "zwyrolami" czy - jak to ładniej nazwał prowadzący - "celebrują cielesność", nie ominął nas temat "365 dni: Ten dzień" Netfliksa. Lipińska stwierdziła, że sztuka może być rozrywką. Zgoda. Ale czy to znaczy, że rozrywka ma prawo traktować widza jak idiotę?
Choć byśmy chcieli, temat "356 dni: Ten dzień" nie milknie. Dowodem na to jest nie tylko popularność filmu Netfliksa, ale i wizyta Blanki Lipińskiej u Kuby Wojewódzkiego. Po Annie-Marii Siekluckiej, odtwórczyni roli Laury, przyszedł czas na prowokatorkę całego zamieszania, czyli autorkę trylogii "365 dni", która podbiła listy bestsellerów, a z Lipińskiej zrobiła milionerkę.
O Blance Lipińskiej można powiedzieć wiele, ale większość zrobiły już za mnie portale plotkarskie. Celebrytka i pisarka nie schodzi z ust Polaków, a to przez swoje książki, a to przez stroje, zabiegi mające na celu poprawić urodę czy związki. Te tematy zagościły i na słynnej kanapie u Wojewódzkiego, ale że mnie ani Baron, ani piersi Lipińskiej, które według niej wcześniej były jak "szczurki", nie obchodzą, skupię się na czymś, co mnie uderzyło najbardziej.
Blanka Lipińska w programie Kuba Wojewódzki o "356 dniach"
Kuba Wojewódzki po tym, jak przyznał się, że widział "365 dni: Ten dzień" trzy razy, a Lipińska skomentowała to słowami: "Wiem, biedny jesteś...", zapytał, czy te filmy takie miały być, czy tak wyszło. Blanka Lipińska podeszła do tematu z dystansem i naskoczyła na publiczność. Taka widocznie jest moda wśród ekipy związanej z "365 dni", bo Sieklucka zrobiła to samo. Tu jednak, żeby oddać sprawiedliwość Lipińskiej, która wydaje się rzeczywiście wyluzowana w odróżnieniu od wspomnianej aktorki, było mniej pretensji, a więcej zmęczenia tematem. Zarzuciła widowni, że ta "365 dni: Ten dzień" ocenia z perspektywy sztuki, a to jest rozrywka, bo sztuka może też być rozrywką. Oberwało się też Polakom za hipokryzję, bo przecież wszyscy masowo konsumujemy w domyśle kiepskie rzeczy, takie jak żarcie w McDonald's, a na tyłek wkładamy ciuchy z H&M-u, a nie od Chanel.
I tutaj na chwilę się zatrzymajmy, żeby trochę przyznać Lipińskiej rację, a trochę sponiewierać jej myśli jak Massimo Laurę w "365 dniach". Zgoda, sztuka, kinematografia, kino, jak zwał tak zwał, może pełnić funkcję wyłącznie rozrywkową. Do dziś nie rozwiązaliśmy palącego problemu, co tak naprawdę stanowi o wartości sztuki, bo przyjęcie żadnej z perspektyw, a więc tej stojącej po stronie, uprośćmy, krytyków, i tej stojącej po stronie publiczności, która niejako przyczynia się do sukcesu komercyjnego, nie jest zadowalające. Oczywiście moglibyśmy stwierdzić, że dana, dajmy na to, produkcja powinna się w takim razie podobać wszystkim, i wtedy mamy do czynienia z arcydziełem, ale to też rodzi komplikacje, wynikające choćby z braku przygotowania do obcowania z danym dziełem kultury. Zostawmy to jednak na chwilę i wróćmy do tego, że możemy Blance Lipińskiej przyznać rację.
Sztuka rozrywkowa ma bawić. Kultura niska i wysoka, jeśli jeszcze jesteśmy w stanie na pewno świat tak podzielić, współistnieją ze sobą, granica między nimi się zaciera, świat się skomercjalizował do tego stopnia, że można sprzedać wszystko i to jeszcze za jakieś wirtualne znaczki. Nikt nie odbiera prawa "365 dniom" do bawienia widzów i nie bycia erotykiem z wyższej półki, a zwykłym harlequinem audio-wideo. To jest w porządku! Nie każdy film musi nas natchnąć, być może ten miał nas akurat nakręcić i sprawić, że zaciągniemy partnera czy partnerkę do sypialni. A może partnera i partnerkę, naprawdę ja wam pod kołdrę ani na stół zaglądać nie będę.
Problem jednak polega na tym, że filmy z serii "365 dni" nie szanują widza.
I o ile, jeśli taka umowa została między partnerami zawarta, szacunek można zostawić przed progiem sypialni, o tyle nie chcę, żeby kino traktowało mnie jak Massimo tę kobietę w samolocie z pierwszej części. Nawet kino rozrywkowe, a może i zwłaszcza ono, potrzebuje jakiejś fabuły. Potrzebuje związków przyczynowo-skutkowych. Jakiejś logiki, do diaska! Jakichś podstawowych zasad, które nie bez przyczyny ktoś ustalił, i powstały na ten temat naukowe publikacje. Jeśli bohater pojawia się nagle i znikąd w jakimś miejscu w duchu deus ex machina, to coś tu jest nie tak.
Widz nie musi zobaczyć wszystkiego, ale film, a dokładniej jego twórcy, muszą nam dać przestrzeń do wyciągnięcia wniosków, co wydarzyło się po drodze, między jedną sceną, a drugą. Tymczasem w "365 dniach: Ten dzień" tego nie ma. To przeciągnięty do granic możliwości teledysk, w którym wszystko jest pretekstowe, byle tylko pokazać jak najwięcej tyłków i piersi. I jeśli to byłby teledysk, które - nawiasem mówiąc - nierzadko mają bardziej zwartą i sensową fabułę niż "365 dni", to jasne, niech tak będzie. Ale produkcja na podstawie prozy Blanki Lipińskiej to film. A ja od filmu czegoś wymagam. Wymagam traktowania mnie poważnie, nawet jeśli mamy do czynienia z komedią. Kino nie działa tak, że tylko węgierski arthouse czy jakieś kino surrealistyczne musi trzymać się zasad i wymogów. Kino rozrywkowe również rządzi się swoimi prawami, nie można wrzucić losowych scen do jednego worka, trochę bzykania, i trochę śmieszków, a potem mówić, że to miało świat rozbawić, ale Polacy są spięci jak sami wiecie co. To znaczy można, ale trochę się człowiek naraża na śmieszność.
Blanka Lipińska u Kuby Wojewódzkiego zasłaniała się też tym, że za filmy w pełni nie może odpowiadać, może odpowiadać za książki, bo je pisze jedna osoba. No dobrze, przyjmijmy nawet to rozwadnianie odpowiedzialności. Ale co to właściwie znaczy? Co znaczy, że Wojewódzki był "biedny", bo "365 dni: Ten dzień" widział aż trzy razy? Lipińska jest jedną ze współautorek scenariusza, razem z resztą ekipy odpowiada za film Netfliksa. Wie, że wyszedł "średnio", ale nie do końca może to przyznać? Czy krytyka jest aż tak miażdżąca, że trzeba jakoś lawirować? Kupuję fakt, że film może jej się podobać i że spełnia jej oczekiwania. To jest w porządku - różne mamy gusta, ona widzi w nim wartość. Ale to wszystko się gdzieś rozjeżdża, tym bardziej, że choćby sama Ewa Kasprzyk, która w nim zagrała, z niego kpi i nazywa go w gruncie rzeczy "gniotem".
Chciałam wzniecić rewolucję seksualną
- powiedziała Lipińska, po czym dodała, że życie niekorzystnie zweryfikowało jej plany.
I ja się nie dziwię, że świat i ludzie te plany zweryfikowali. Seksizm "jedynki" i jego pokłosie w "dwójce", a także kiepska jakość, nie wzniecają do niczego innego jak do buntu, że trzeba o seksie mówić inaczej niż dotychczas. I inaczej niż w "365 dniach: Ten dzień" autorstwa, niech będzie, nie tylko Blanki Lipińskiej.
* Zdjęcie główne: Screen z YouTube/TVN