Uwielbiam programy kulinarne. Kocham patrzeć i ślinić się na widok tych wszystkich cudownych, wysmakowanych potraw, zachwycam się pomysłowymi dodatkami, przyprawami i niekonwencjonalnym podejściem do zwyczajnych, nudnych zdawać by się mogło, dań. TVNowskie "Kuchenne rewolucje", "Masterchef", "Ugotowani" czy polsatowski "Top Chef" są moim guilty pleasures. A przynajmniej były jeszcze do niedawna, bo coraz mniej tam jedzenia, a coraz więcej reżyserowanych emocji.
Nie, nie mam złudzeń. Telewizja potrzebuje emocji i program w ktoś po prostu stoi przy kuchence i smaży schabowego to nie jest coś, co chciałbym oglądać. I w pełni rozumiem, że niekiedy musi być jakiś skandal, jakaś afera, żeby przyciągnąć widzów przed odbiorniki. Tylko mam nieodparte wrażenie, że od jakiegoś czasu proporcje uległy całkowitej zmianie i teraz awantura bądź sensacja musi pojawiać się w każdym odcinku, a jedzenie? Wystarczy, że wystąpi od wielkiego dzwonu.
Gessler w roli psychologa
"Kuchenne Rewolucje" to polska wersja "Kuchennych Koszmarów Gordona Ramseya", która istnieje na rynku już cztery lata. Do prowadzącej program, Magdy Gessler, mam stosunek mocno ambiwalentny. Nie budzi mojej szczególnej sympatii, ale daleki jestem od podważania jej kompetencji kulinarnych. Odkąd sięgam pamięcią "Kuchenne Rewolucje" zawsze budziły emocje - Gessler była bezpośrednia, bardzo wybredna i stanowcza. Jej zachowanie czasem budziło śmiech, na przykład wówczas, gdy wsadziła sobie na nos kromkę chleba, bo nie mogła znieść panującego w knajpie smrodu, a czasem szok, gdy rozstawiała po kątach jak uczniaków niepokornych, dorosłych przecież, poważnych ludzi - kelnerki, kucharzy czy właścicieli .
Dość długo jednak na pierwszym planie była restauracja i jedzenie. To nad ich poprawą pracowała Gessler, skupiając się na wystroju wnętrza, marketingu i karcie dań. Od kilku sezonów te aspekty są coraz bardziej marginalizowane. Coraz więcej w "Kuchennych Rewolucjach" ludzkich dramatów, rozwodów, kłótni, sprzeczek rodzinnych, krnąbrnych pracowników, coraz więcej łez, szlochów i nerwowych załamań. I sam już nie wiem, czy oglądam program, gdzie pierwsze skrzypce ma grać kuchnia, czy inną wersję "Rozmów w toku" albo nieudolną telenowelę brazylijską.
W ostatnim odcinku daniom poświęcono może pięć minut? Zdecydowana większość czasu antenowego przypadła na próby rozwiązania nieporozumień, wynikających z braku zaufania i różnych osobistych zaszłości, między właścicielem i menadżerem knajpy. Jeśli to się sprzedaje, to cóż, ok. Kiedyś oglądałem "Kuchenne Rewolucje" z rozbawieniem, ale i jednak jakimś tam zainteresowaniem i z przyjemnością, a teraz - wyłącznie z rosnącym z minuty na minutę zażenowaniem.
"Masterchef" vs "Top Chef"
Te dwa kulinarne programy różnią się przede wszystkim tym, że w "Top Chefie" udział biorą profesjonalni kucharze, a w "Masterchefie" przeciwnie - amatorzy. Poza tym chodzi z grubsza o to samo: to reality shows, w których w rolach głównych już w założeniach występują emocje uczestników. Temu pierwszemu jeszcze do niedawna (bo po incydencie w pierwszym odcinku nowego sezonu wątpię, aby twórcy dalej chcieli podążać tą drogą) udawało się całkiem nieźle wyważyć proporcje. Obok mniejszych i większych konfliktów nakręcanych przez reżysera, kuchnia była tam istotna. Można było zobaczyć między innymi absolutnie nowatorskie - przynajmniej dla takiego laika jak ja - techniki gotowania, egzotyczne składniki i potrawy.
W "Masterchefie" łzy leją się strumieniami już od początku, bo pierwsze odcinki to eliminacje - ktoś odpada, ktoś się dostaje, tak czy siak musi się rozpłakać, obojętnie - ze smutku czy z radości. Nie brakuje oczywiście postaci, które przeżyły w przeszłości dramatyczne chwile i chętnie się nimi podzielą na antenie, zużywając przy okazji miesięczny przydział chusteczek higienicznych. Albo takich, które bardzo emocjonalnie i ambitnie podchodzą do swojego udziału w programie i każde, najmniejsze nawet, potknięcie budzi w nich czarną rozpacz.
Czy było tam coś o gotowaniu? Szczerze mówiąc - nie pamiętam. W głowie zostało mi tylko, że jedna z uczestniczek obiecała sobie, że wygra program dla zmarłej mamy, druga, chce udowodnić rodzinie, że się do czegoś nadaje, a trzecia była kiedyś uboga i nawet chlebem się musiała dzielić. Patrzę na to i myślę, iż z guilty pleasure zostało już samo guilty.
Ślijcie esemeski, pokażemy wam jak wyglądają pieniądze
Programy kulinarne - czy też quasikulinarne - to oczywiście nie jedyne dotknięte tym zjawiskiem. Zjawiskiem, którego szczerze mówiąc, nie do końca potrafię objąć rozumem. Po prostu nie widzę w tym sprzedawaniu na siłę emocji i tandety nic fajnego. Nie ma żadnego znaczenia, czy ma to być produkcja o gotowaniu, motoryzacji, literaturze czy filozofii - bez wyraźnych, przejaskrawionych smutków i radości nie ma szans przetrwać.
Lubię ambitne i poważne kino, czytuję trudne książki. Od czasu do czasu mam jednak ochotę się rozerwać, obejrzeć jakąś relaksującą głupotkę. I coraz trudniej znaleźć mi program, który by mnie zwyczajnie bawił. Quo vadis, ludzkości - myślę sobie, skacząc po kanałach, przełączając między "Warsaw Shore", "Miłością na bogato", "Trudnymi Sprawami" i "Pamiętnikami z wakacji". Nie winię telewizji, bo gdybym był prezesem wielkiej stacji to też chętniej kazałbym produkować rozemocjonowane byle co, które obejrzy kilka milionów ludzi, niż ambitne produkcje, które nie spotkają się z żadnym zainteresowaniem.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że emocje są podniecające, atrakcyjne. Ale prawdziwe, szczere, autentyczne - nie te, które ktoś naszkicował w scenariuszu. A w tych programach widzę tylko te drugie. Udawanie prawdziwości. I problem nie jest "Warsaw Shore", tylko fakt, że za moment w ramówce poza reklamami będą wyłącznie celowo głupie, przerysowane i intelektualnie obraźliwe produkcje. A my będziemy je oglądać i się śmiać, że to takie kretyńskie. Potem już przestanie nas to bawić. I to nie dlatego, że się nam znudzi.
Nieważne, czy wyrzuciliście telewizor za okno, czy wciąż zajmuje on honorowe miejsce w waszym domu, zapewne wiecie, że niektóre programy zachęcają do wysyłania smsów na swoich ulubionych uczestników. Rzekomo to dzięki nim będziemy mogli dłużej cieszyć się naszym ukochanym kucharzem albo parą taneczną. A także - być może - wygrać niezłą sumkę albo jakąś nagrodę rzeczową. "50 tysięcy złotych" nie przemawia już do wyobraźni, trzeba widzom kasę pokazać. Patrzcie, ludzie, oto szmal, dużo szmalu. A to robot kuchenny marki jakiejśtam, podziwiajcie i ślijcie smski. Pomarzcie przez moment o blichtrze, jakiego nie dostąpicie, albo pośmiejcie się z Ferdka Kiepskiego, za którego się nie uważacie.