"Three, two, one... Let's jam!"
Suchy trzask włączającego się interkomu o pół sekundy poprzedził rutynowy komunikat, jeden z wielu mających za zadanie przekonać pasażerów o tym, że załoga w pełni panuje nad kilkuset tonami skorodowanego żelastwa, mknącego przez hiperprzestrzeń: "Mówi kapitan lotu 14-19-C27 z Ganimedesa na Marsa, znajdujemy się dokładnie w jednej trzeciej drogi pomiędzy Wrotami, spodziewany czas przybycia bez zmian". Interkom znowu trzasnął, a z głośników jeszcze przez chwilę wydawało się ciche rzężenie przeciążonej instalacji. Hare Plisskin, siedzący samotnie w ostatnim rzędzie foteli kosmicznego promu, uśmiechnął się lekko. Dziwnie zabawna wydawała mu się myśl, że taki wrak, jakim niewątpliwie był spaceship "Shinigami", już za kilkanaście minut pozwoli mu znacznie się wzbogacić. Plan był prosty i jak to zwykle bywa z podobnymi planami, w opinii ich twórców, genialny. Hare uśmiechnął się szerzej, zaciskając dłoń na rękojeści półautomatycznego pistoletu kalibru 9mm ukrytego pod marynarką. Jego dobry nastrój prysnąłby w jednej chwili, gdyby wiedział, że w umyśle młodego faceta, wygodnie rozpartego w głębokim fotelu dwa rzędy dalej, on sam figuruje jako "Hare Plisskin -dwieście pięćdziesiąt tysięcy woolongów za głowę".
Pierwsza połowa dwudziestego pierwszego wieku zdecydowanie nie wyszła ludzkości na zdrowie. Gwałtowny i nieokiełznany postęp techniczny zakończył się z hukiem -jedna z pierwszych prób uruchomienia wrót hiperprzestrzeni rozłupała Księżyc na miriady kawałków, odtąd nieprzerwanie zasypujących Ziemię śmiercionośnym deszczem meteorów. Mieszkańcy Błękitnej Planety stwierdzili "cóż, c'est la vie" (choć ponad 4.7 miliarda z nich je straciło) i wynieśli się z powierzchni zdewastowanej planety albo w dół (pod ziemię), albo w górę (na inne światy krążące wokół Słońca). Pięćdziesiąt lat później, w 2071 roku, sprawy nadal nie wyglądają zbyt dobrze. Całkowita populacja Układu Słonecznego wynosi ok. 1.5 miliarda osób, a największy problem polega na tym, że zdaje się to być najtwardsze półtorej miliarda w dziejach ludzkości. Skala przestępczości wciąż rośnie, zabójstwa, porwania i zamachy stanowią bardzo dochodowy biznes, a kryminalne syndykaty świetnie prosperują. Zważywszy na taki stan rzeczy, a także skrajnie kapitalistyczną mentalność wszystkich ocalałych ludzi, za przyzwoleniem ISSP (Inter Solar System Police) do łapania kryminalistów angażowani są łowcy nagród -"kowboje". Anime "Cowboy Bebop" opowiada o piątce z nich, czyniąc to w sposób tak doskonały, że serial ten, bez nawet cienia przesady, można nazwać dziełem sztuki.
Oczywiście, mężczyzna mający zwyczaj zaraz po nazwiskach wymieniać duże kwoty pieniędzy po prostu musiał być kowbojem. Nie sprawiał jednak wrażenia kogoś zdatnego do tego typu roboty - chudy, z potarganą strzechą czarnych włosów, wbity w trochę przyciasny, wymięty granatowy garnitur i kremową koszulę z postawionym kołnierzykiem. I, już pomijając niezbyt imponujący wygląd, najwyraźniej właśnie ucinał sobie małą drzemkę. Nic dziwnego więc, że Hare, wchodząc na pokład (specjalnie się spóźnił, by być ostatnim, który wsiądzie) nie poświęcił mu zbyt wiele uwagi. Ogólnie prom świecił pustkami - podróżowało nim w sumie może jakieś siedemnaście osób, chociaż miejsc było ponad dziesięciokrotnie więcej. Dla przestępcy ściganego intersolarnym listem gończym taki brak zbyt wielu świadków na miejscu planowanej zbrodni był wprost wymarzony i co tu ukrywać - ci, którzy go ścigali też nie mieli w zwyczaju zamartwiać się zbyt małą publicznością.
Hare wygładził marynarkę, dokładnie przykrywając materiałem obrys broni, wziął głęboki wdech i wstał ze swojego miejsca. Stewardessa siedząca z przodu, tuż obok drzwi do kabiny pilotów, spojrzała na niego pytająco, przywołał więc na twarz ciepły uśmiech i zaczął iść w jej stronę. Kilkanaście metrów długości pokładu pokonał zanim jeszcze podniosła się ze swojego miejsca, by zapytać, czego potrzebuje. Plisskin, nie siląc się na żadną odpowiedź, wyciągnął pistolet spod marynarki, z prawdziwą satysfakcją obserwując przerażenie, którym wypełniły się oczy stewardessy.
- Cisza! Najmniejszy szmer i poleje się krew. - Odwrócony tyłem do reszty pasażerów, tak by mieć na muszce Sue (jak głosiła plakietka na jej uniformie), Hare z zadowoleniem skonstatował, że groźba odniosła zamierzony skutek. Nie słyszał za sobą żadnych histerycznych wrzasków ani płaczących dzieci, raz tylko ktoś głośniej westchnął, prawdopodobnie ta gruba paniusia z czwartego rzędu, nieoswojona jeszcze z widokiem broni.
- No i tak ma właśnie być. A, ty, moja droga, postaraj się... - Przerwał mu głośny, metaliczny chrzęst, dobiegający z okolicy, w której spał chłopak w granatowym garniturze. Hare patrzył na sterroryzowaną dziewczynę, zastanawiając się, jak powinien postąpić, gdy odgłos powtórzył się jeszcze dwukrotnie (trzyk! trzrzyk!). Przestępca, nie namyślając się dłużej, błyskawicznie odwrócił się w tamtą stronę. Faktycznie, to był on - młody rozczochrany, w zębach trzymał papierosa, a w prawej dłoni wysłużoną zapalniczkę. Po kolejnej próbie potarcia stalowym, ząbkowanym kółkiem o kamień wreszcie pojawił się płomień.
- Hej, ty, na pokładzie się nie pali, masz natych... - Hare urwał w pół słowa, uświadomiwszy sobie, jakie bzdury wygaduje. Wściekły, wymierzył w chłopaka, który właśnie przypalał sobie papierosa. Był już zdeterminowany, by strzelić, ale najzwyczajniej w świecie nie zdążył. Młody z rozmarzoną miną wypuścił kłąb papierosowego dymu, a gdy tylko ten zaczął się rozwiewać, ulatując pod sufit, rozpoczęło się prawdziwe pandemonium. W jednej sekundzie łagodne, mlecznobiałe światło lamp ustąpiło pola błyskającym alarmowym kogutom, ze wszystkich głośników rozległo się przeciągłe buczenie syren, a z sufitu polały się strugi lodowatej wody. "Shinigami" był naprawdę starym promem i wszystkie procedury awaryjne nie miały żadnej litości dla stanu zdrowia psychicznego pasażerów i załogi. Nic więc dziwnego, że ludzie zlewani strumieniami zimnej wody, ogłuszani wyciem alarmu i oślepiani jaskrawym, czerwonym światłem zaczęli krzyczeć. Hare zacisnął zęby, przysięgając sobie najpierw rozprawić się z bezczelnym chłopakiem, ale gdy tylko zdołał zwalczyć gwałtowne uczucie paniki, ten był już przy nim. Pozornie niedbałym pchnięciem otwartej dłoni uderzył go w prawe przedramię, ale eksplozja bólu i głośny dźwięk pękającej kości pozbawiły przestępcę wszelkich złudzeń. Hare wypuścił pistolet z połamanej ręki, ale nie poddał się od razu. Był w całkiem niezłej kondycji, spróbował więc kopnąć cholernego bohatera w lewe biodro, ale ten tylko zwinnie odskoczył do tyłu, a gdy Hare stracił równowagę, skontrował mocnym kopnięciem prosto w podbródek. Ostatnia myśl tracącego przytomność kryminalisty była wyjątkowo niedorzeczna, ale w jakiś sposób dawała mu namiastkę moralnego zwycięstwa: "I tak zgasł mu papieros...".
Dokładnie piętnaście minut później Spike Spiegel (bo tak nazywał się ów przemoczony łowca nagród) siedział z tyłu promu, obok przykutego do fotela Hare'a, i raz po raz głośno przeklinał, starając się nakłonić do działania stary ręczny komunikator. W końcu ekran urządzenia (które zdążyło już dowiedzieć się, w jakim charakterze zatrudniona była jego elektroniczna matka) rozjaśnił się, ale najwyraźniej to, co w nim ujrzał, niezbyt zachwyciło kowboja. Szybko jednak opanował grymas zniecierpliwienia, odchrząknął i zaczął mówić.
- Ein, tu Spike... Idź po Faye albo Jeta, nie Eda, rozumiesz? Ein? -Wszyscy pasażerowie byli stłoczeni na przedzie statku, ale mimo znacznej odległości kilka osób odwróciło się ze zdziwieniem, gdy z głośników komunikatora Spike'a rozległo się głośne szczeknięcie. Nie było w tym jednak nic dziwnego - rozmówcą kowboja był właśnie pies. Ściślej mówiąc, trochę podtuczony welsh corgi, teraz wesoło machający ogonem i nie wykazujący absolutnie żadnej chęci do współpracy.
- Dobra Ein, policzymy się, jak tylko wrócę. Idź po Ed. - O dziwo, na tę komendę pies zareagował natychmiast, z wesołym szczeknięciem znikając z pola widzenia. Spike odetchnął głęboko, żałując, że wszystkie papierosy zmieniły się w rozmoczoną papkę. Po kilkunastu sekundach wpatrywania się w żółte obicie kanapy, na którą skierowana była kamera komunikatora, wreszcie doczekał się trochę bardziej komunikatywnego rozmówcy. Ed, swoim zwyczajem, pojawiła się odstawiając akrobatyczne popisy - tym razem szła na rękach, nogami majtając w powietrzu.
- Ohajo, Spike! Spajk-ajk, masz nagrodę? - zawołała ucieszona, gdy już wspaniałym saltem wylądowała na kanapie, oczywiście z Einem u boku.
- Wygląda na to, że mam. Ed, spróbuj zawołać Faye albo Jeta, dobrze? - Spike był wyraźnie zdeterminowany, by skontaktować się z normalniejszą częścią załogi "Bebopa".
- Jeto naprawia, nie ma go, dziękujemy bardzo! Fa-aaj! Faj-aj, chodź tu! Spajko jest! I nagroda jest! - Tego ostatniego nie trzeba było powtarzać dwa razy. Ed zleciała z kanapy jeszcze szybciej niż na nią wskoczyła, zepchnięta przez młodą, czarnowłosą i nader urodziwą dziewczynę, która teraz pochylała się nad obiektywem. Spike z trudem opanował wybuch śmiechu, słysząc jej głos przepełniony czystą chciwością.
- I co, masz tego zhipisiałego cwaniaka?
- Daj spokój, to było wyjątkowo banalne. Faye, zgodnie z umową czekaj na mnie na Marsie, a może coś tam ci skapnie.
- Oh, no weź przestań... Wiesz, jak jest - ostatnio wszystkie MONO strasznie nawalają, Jet właśnie grzebie w Hammerheadzie... Ale spoko, postaram się być, w końcu współpraca to współpraca! - Dodała szybko, widząc zniecierpliwienie na twarzy swojego rozmówcy. -To do zobaczenia, nasz klient powoli dochodzi do siebie, więc lepiej będzie, jak się już rozłączę...
-Spike, jeszcze jedno!
-Byle szybko.
-Dobrze, że wziąłeś prysznic, ten tutaj znów się spieprzył. - Dziewczyna rozłączyła się natychmiast po tych słowach, nie pozostawiając czasu na żadną ripostę. Spike z uśmiechem pokręcił głową, po czym wyłączył komunikator i wygodnie wyciągnął się w fotelu, wracając do punktu wyjścia bogatszy o trzecią część z dwustu pięćdziesięciu tysięcy woolongów.
Jak można (mam nadzieję...) domyślić się z całej tej zmanierowanej pisaniny, Spike Spiegel, Faye Valentine, Jet Black, Edward Wong Hau Tivrusky IV (sic!) oraz pies Ein to główni bohaterowie serialu. Dodajmy, bohaterowie bardzo wyraziści i zapadający w pamięć - jest to ważne o tyle, że tak naprawdę ciężar całej fabuły spoczywa na nich, sceny akcji (czasami wbrew pozorom) nie są tu celem samym w sobie. Mimo to, samym sekwencjom walki nie sposób odmówić ogromnej efektowności i świetnego opracowania - styl walki Spike'a opiera się na "jeet kune do", używanym przez samego Bruce'a Lee, a ponieważ z całej piątki to właśnie czarnowłosy chłopak ma niezwykły talent do wpadania we wszelkie tarapaty, siłą rzeczy obowiązek "klepania masek" oprychom spoczywa właśnie na nim (zdarzają się wszakże odstępstwa i od tej reguły). Głównie przez to już po pierwszej sesji łatwo zgadnąć, że pan Spiegel to mistrz nad mistrze i ogólny kozak, a jego słynne "bądź jak woda" niedługo potem zaczyna wydawać się bardzo sensownym mottem, bynajmniej niezwiązanym z szeroko pojętą higieną osobistą. Tak, tak, w poprzednim zdaniu wyraz "sesja" został użyty w pełni świadomie. Kolejne odcinki Cowboy'a Bebopa to, zgodnie z oryginałem, nawet nie tyle "sesje", co "sessions" - nieprzetłumaczalność jest wręcz konieczna, w tym przypadku bowiem pierwsze skojarzenie jest najsłuszniejsze i wszystko faktycznie sprowadza się do muzycznych "jam sessions" (wyjaśnień co do znaczenia tego terminu z iście neofickim zapałem red. Papkin udziela wszystkim, którzy się nawiną). Muzyka odgrywa w tym anime rolę kluczową, niektórzy nawet są zdania, że najważniejszą. Spytacie zatem, czym umotywuję jej brak w moim pożal-się-Boże-fan-fic'u? To proste. Z serialem tym jest podobnie jak z większością musicali: muzyka nie jest jego tematem, ale ilustracją do niego, jest poza nim, jest wobec niego transcendentna, nie immanentna (Boże i Kancie, moje marzenie o użyciu tych dwóch słów w jednym zdaniu nareszcie spełnione!). Stąd, gdybyście kiedyś chcieli naprawdę wczuć się w klimat CB przy pomocy tego wstępnego opowiadanka (dobre sobie...), niezbędny byłby jeszcze nieźle rozkręcony jazz na głośnikach.
Ten zabieg "odrębności" muzyki od treści anime widać bardzo wyraźnie w większości epizodów, jest jej jednak tak dużo, że porównanie do musicalu staje się mniej bezsensowne, niż mogłoby się wydawać. Dominuje oczywiście wspomniany jazz (tytułowy bebop to właśnie jeden z jego gatunków), ale spektrum rodzajów utworów jest bardzo szerokie. Łączy je jedno - wszystkie stworzone i nagrane zostały przez Yoko Kanno, słynną japońską kompozytorkę i zespół "The Seatbelts", z definicji jazzowo-bluesowy. Gwoli ścisłości należy dodać, że siedem płyt soundtracków do CB stanowi w dorobku tych artystów pozycję bardzo ważną, kto wie nawet, czy nie najważniejszą. Faktem jest za to, że OST'ów do Cowboya słucha się doskonale, nawet, gdy nie zna się serialu; to po prostu kawał świetnej muzyki. Jej potencjał został przez reżysera znakomicie wykorzystany, wszystkie sekwencje akcji (czy to wspominane obijanie gąb, czy też potyczki spaceshipów) zrealizowane są w bardzo "teledyskowy" sposób - czyli "do beatu". Taki sposób prezentowania ujęć przywodzi na myśl niektóre sceny z filmów Quentina Tarantino, a skojarzenie to jest całkiem zasadne. Anime to nosi wszelkie znamiona dzieła postmodernistycznego, a wyszukiwanie wszystkich smaczków i nawiązań do różnych aspektów kultury stanowi prawdziwą przyjemność.
Doskonałym przykładem takiego ciągłego odnoszenia się do przeszłości może być stylizacja ubiorów postaci i wystroju niektórych miejsc. Fryzury afro, satynowe garnitury, białe skarpetki noszone do czarnych spodni i półbutów, neonowe szyldy i stoły do ruletki obite zielonym suknem - brzmi znajomo? Określenie "lata siedemdziesiąte dwudziestego pierwszego wieku" jest w tym przypadku na miejscu nie tylko ze względu na datę. Skoro już przy dacie jesteśmy, warto zaznaczyć, że osadzenie całości w realiach (trochę post apokaliptycznego) science-fiction nie owocuje jakimś straszliwym nagromadzeniem techno żargonu (w odróżnieniu od, na przykład, "Ghost in the Shell"), a i sama stylistyka wolna jest od futurystycznych przegięć. Zresztą, cała ta otoczka "action s-f" nie jest tak naprawdę istotna; choć ciężko zauważyć to od razu i czy chcemy tego, czy nie, w gruncie rzeczy (i głównym wątku) "Cowboy Bebop" to opowieść o przyjaźni, honorze i miłości. Tematyka ta podjęta jest w sposób niebanalny, wręcz daleki od oczywistości, tak różny od mdłych hollywoodzkich opowiastek.
Nawet po kilkukrotnym obejrzeniu naprawdę niemożliwe (przynajmniej dla mnie) jest wskazanie jakichkolwiek wad tego anime - szczerze mówiąc, znów brak mi odpowiedniego dystansu, a 26 epizodów "Cowboy'a Bebopa" uważam za punkt odniesienia wobec wszystkich innych japońskich filmów animowanych. Wszystkie powyższe stwierdzenia mogę więc sprowadzić tylko do jednego wniosku: "Cowboy Bebop" jako twór dopracowany w każdym szczególe, idealny wręcz, w pełni zasługuje na miano dzieła sztuki i serialu prawdziwie kultowego, za jaki uważany jest od czasu premiery.
The work which becomes a new genre itself will be called...