Mało w tym tygodniu hipsteriady, a więcej mainstreamu. Jeżeli mielibyście się skupić na najnowszych pozycjach wydawniczych byłyby, byłyby to płyty Klaxons, Jennifer Lopez, Lany Del Rey i Linkin Parku. Z mniej znanych nowości z pewnością warto zwrócić uwagę na płytę Jose Jamesa. A reszta? Cóż, niewielki wybór. Mimo wszystko, zapraszam na Cyfrowe nowości muzyczne, na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.
Jennifer Lopez
Gatunek: pop/r&b
J.Lo jak wino, im starsza tym lepsza, przynajmniej wizualnie. Niestety, ale podążanie za trendami przez Lopez, nie kończy się dla niej najlepiej. Ósmy krążek Lopez nie należy do wyżyn popu, jest raczej odtwórczy i wydany tylko po to, aby gwiazda jeszcze przez jakiś czas świeciła blaskiem, coraz bledszym.
Jose James
Gatunek: neo soul
Przyszła pora na mojego ulubieńca. Mimo, że nie jestem fanem neo soulu, to muszę przyznać, że Jose James urzekł mnie swoim krążkiem tak, jak niegdyś John Legend. Dużo tu spokoju, przemyślanego brzmienia i oczywiście bujającego soulu.
Klaxons
Gatunek: new rave
Skoro jedziemy alfabetycznie, to przyszła pora na Klaxons, jeden z najlepszych new rave'owych zespołów. Grupa wydała właśnie trzeci krążek w swojej karierze - "Love Frequency". Najwidoczniej Klaxonsi nie wypadli z rytmu, bo albumu słucha się bardzo dobrze, szczególnie jeśli trafi się na takie przebojowe kawałki jak There Is No Other Time.
Lana Del Rey
Gatunek: dream pop
Można Lanie zarzucać, że ma włożone baterie R20 w usta, że tatuś jej pomagał, że śpiewać nie umie, ale nie można odmówić jej umiejętności czarowania i wydawania świetnych płyt - a taką właśnie jest "Ultraviolence". Zaryzukuję nawet stwierdzenie, że to najlepszy krążek Lany Del Rey....
Linkin Park
Gatunek: rap rock
Linkin Park wrócił, niestety. Jednak - ku mojemu zdziwieniu - nie z remixami, coverami, mashupami, a zwykłym longplayem. No nie poznaję Linkin Park... szkoda tylko, że "The Hunting Party" jest tak kiepską płytą.
Tiësto
Gatunek: electro house
Na koniec trochę elektronicznej muzyki i legendy house'u, czyli Tiësto. Przyznam, że mało to oryginalna dla mnie płyta, ale w tym tygodniu rzeczywiście brakuje elektroniki, na tyle że musiałem sięgnąć po holenderskiego DJa. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przynajmniej przy "A Town Called Paradise" możemy wyobrazić sobie, że właśnie wylądowaliśmy na festiwalu Tomorrowland.