Jeśli zastanawialiście się kiedyś, czy dramat setek ludzi i paskudne konsekwencje dla gospodarki są powodem do śmiechu, to odpowiedź ciągle brzmi „nie”. Ale „Czarny poniedziałek” i tak jest zabawny.
OCENA
Do czarnych komedii podchodzę z dystansem, bo wiem, że śmierć, choroby i inne faktycznie dość przykre wydarzenia w życiu człowieka muszą zostać ograne tak, aby nie razić. I nie chodzi nawet o obrażanie czyichś uczuć, bo świat byłby nudny, gdyby komediantami kierowała tylko myśl, aby nie nadepnąć komuś na odcisk. Niestety, czarny humor miewa tendencję do powtarzania własnych pomysłów, absurdalizowania rzeczy przykrych. I to bywa zabawne, zwłaszcza za pierwszym razem. Później staje się męczące, nudne, powtarzalne.
Wydawałoby się, że „Czarny poniedziałek” właśnie taki będzie.
Świadczy o tym początkowa sekwencja, która wprowadza nas do świata finansjery już po krachu, który nastąpił 19 października 1987 roku. Tak, nie jest to może najbardziej znany krach w historii i do dzisiaj sprawa tego, co tak naprawdę go spowodowało, jest otwarta. Serial jest jednak, podobnie jak jego bohaterowie, bardzo pewny siebie, bo już na starcie sugeruje nam, że uda mu się to, co nie udało się ekonomistom – opowie nam o prawdziwych przyczynach kryzysu.
Zaczyna się okropnie i potem nie jest lepiej. Ale to dobrze.
„Czarny poniedziałek” zabiera nas do firmy maklerskiej, którą rządzi Maurice Monroe. Wciela się w niego Don Cheadle - możecie go znać z filmowego uniwersum Marvela, gdzie wciela się w Jamesa Rhodesa, zwanego również War Machine. Maurice ma ambicje, bardzo przeszkadza mu, że „Wall Street Journal” nazwał ich „11. Najlepszą firmą maklerską”. No właśnie, dlaczego dopiero 11.? - pyta bohater, chociaż używa do tego słów nieparlamentarnych. Bohaterami serialu rządzi ambicja. A w połączeniu z wyjątkowo ryzykownym zawodem, który uprawiają i toksycznym miejscem, jakim jest giełda, żyją w ciągłym napięciu.
Nie wie tego jeszcze Blair Pfaff – w tej roli Andrew Rannells - który pragnie znaleźć pracę, oświadczyć się i osiągnąć sukces, oczywiście mierzony cyframi na koncie. Oczywiście początkowo mu się to nie udaje, bo traf chce, że wpada na Maurice’a Monroe, a ten niczym huragan niszczy jego szanse na karierę.
„Czarny poniedziałek” ujmuje mnie tym, jak sprawnie spuszcza powietrze ze świata finansjery. Pokazuje ludzi, którzy zarządzają ogromnymi pieniędzmi, są świadomi tego, jak ryzykowna jest ich praca. Jednocześnie pieniądze wydają się wirtualne i trudno poczuć, aby oni brali na siebie jakąkolwiek odpowiedzialność.
„Czarny poniedziałek” spodoba się fanom kiczu.
Akcja dzieje się w latach 80. Co twórcy podkreślają, jak tylko mogą najmocniej. Jest więc muzyka, samochody, ubiór - i wszystkie te elementy podkręcone są do granic absurdu i podkreślane w dialogach. I chociaż zwykle takie zabiegi wychodzą nędznie lub w najlepszym razie pokracznie, to tutaj bawiłem się dobrze.