W dobie tak wielu, tak dobrych seriali poświęćmy może kilka chwil nad zastanowieniem się nad tym, czy przypadkiem niektóre serie nie trwają zbyt długo?
Zacznę od truizmu. Żyjemy w złotej erze telewizji. Wszyscy o tym wiemy. Wydaje mi się jednak, że większość twórców seriali trochę zachłysnęła się tym faktem i licznymi porównaniami tego medium do XIX wiecznych powieści. O ile jeszcze takie stacje, jak HBO czy AMC, całkiem udanie radzą sobie z formatami historii rozłożonymi na 13-odcinkowe sezony ("Sopranos" i "Breaking Bad" są tego najlepszymi przykładami), tak już w przypadku Netfliksa nie jest tak kolorowo.
Liczne propozycje wielu serwisów streamingowych są ewidentnie na siłę rozciągnięte. Na dobrą sprawę rozkręcają się dopiero w okolicach połowy sezonu. Sprawia to, że nawet ciekawe w założeniu opowieści, takie jak np. fabuła pierwszego sezonu "Punishera", są niepotrzebnie "rozwadnianie" i wypełnianie wieloma zapchajdziurami.
Nie wiedzieć czemu, Netflix w wielu przypadkach upiera się przy formacie 13-odcinkowych sezonów. Z odcinkami trwającymi ok. 50 minut. Jest to o tyle dziwne, że przecież streaming umożliwia dość elastycznie podejście do tworzenia i pokazywania treści. Netflix, Amazon czy Hulu nie muszą przecież kurczowo trzymać się sztywnego schematu, wypracowanego jeszcze przez kablówki w latach 80. i 90. Nie mają reklam pozaszywanych pośrodku odcinków, bo przecież ich wpływy finansowe biorą się z subskrypcji.
Utarło się, że na opowiedzenie komediowej historii wystarczy 30-minutowy odcinek. Natomiast dramaty czy sensacje potrzebują już co najmniej 45 minut i więcej. Bzdura.
Wszystko jest oczywiście względne i zależy od materiału źródłowego i tego, jak scenarzyści rozłożą wątki danej historii. To w sumie trochę też bardziej płynna i nie do końca namacalna kwestia. Bo są seriale, w których niewiele się dzieje i mają dość poetycki, refleksyjny charakter oraz powolne tempo. Takie były przecież np. "Mad Men" czy "Rectify". Sam znam wielu ludzi, którzy uważają, że "Rectify" jest jedną wielką nudą, ale akurat mnie ten serial strasznie wciągnął i poruszył. Do tego była to krótka seria. Raptem cztery sezony ze średnią liczbą odcinków oscylującą wokół 8.
W przypadku "Punishera", "Luke’a Cage’a", "Expanse" czy "Altered Carbon" niestety takie rozwiązanie nie miało miejsca, przez co naprawdę zajmujące opowieści spotkały się z masą dłużyzn, które negatywnie wpłynęły na odbiór całości. Obronną ręką wyszedł z tego "Expanse", którego wstęp i finałowe odcinki wynagrodziły dość mętny środek. "Punisher" i "Luke Cage" natomiast to materiał na maksymalnie 6-8 odcinków, który został rozciągnięty do aż 13.
7 sezon "Gry o Tron" to na dobrą sprawę jeden wielki prolog do finałowego 8 sezonu. Wątki z niego spokojnie można by wpleść albo w dwa-trzy odcinki z sezonu 6, albo poskładać z nich jeden dodatkowy epizod finału. Ten z kolei zaplanowany jest na 6 ponad godzinnych epizodów, co akurat ma sens, jako że, ma on zamknąć wszystkie wątki wielkiej sagi.
Tymczasem od niedawna obserwujemy pierwsze jaskółki zmian.
Powstaje bowiem coraz więcej seriali, które nie są planowane na wiele sezonów. Nie mają nadmiernie rozbuchanej liczby odcinków, a te z kolei coraz częściej trwają w okolicach 30 minut. I nie chodzi mi tu wcale o seriale komediowe.
Sam Netflix wyciągnął najwyraźniej wnioski ze swoich wcześniejszych błędów. Łączący ze sobą elementy komedii i dramatu "Glow" to jeden z pierwszych kroków streamingowego giganta ku krótszym - około 30-minutowym - formom w obrębie poważniejszych fabuł.
Całkiem niedawno na Netfliksie pojawiły się dwie wybitne mini-serie. "Alias Grace", oparta na prozie Margaret Atwood, liczy sobie 6 epizodów. Świetny western "Godless" to opowieść licząca 7 odcinków. Można opowiedzieć zajmującą, wciągającą i pełną emocji historię w 7 odcinków? Można! W obu przypadkach są to też zamknięte opowieści, które nie doczekają się kontynuacji. Chociaż w przypadku "Godless" nie ukrywam, że szkoda, bo chętnie powróciłbym do tego świata.
Niedawny, znakomity "Bodyguard" zamknął się zaledwie w 6 odcinkach, które od pierwszego do ostatniego trzymały mnie mocno w fotelu. I nie czułem, że to za mało, że czegoś mi zabrakło. Co nie oznacza wcale, że niechętnie powrócę do sezonu 2, który ponoć jest w planach.
Tą samą drogą poszło zresztą także i HBO w dwóch najlepszych seriach 2018 roku, czyli "Patrick Melrose" (5 odcinków) i "Ostre przedmioty" (8 odcinków). I wydaje mi się, że ani dramaturgia, ani sama historia na tym nie ucierpiały.
Showtime podążył podobną ścieżką przy "Kidding" z Jimem Carrey’em. Komediodramat w reżyserii Michela Gondry’ego liczy sobie dziesięć 30-minutowych epizodów. Niedawny "Barry", który ewidentnie jest bliższy dramatowi niż klasycznej komedii, też mógł pochwalić się 30-minutowymi epizodami w 8-odcinkowym sezonie.
I jasne, poniekąd nie jest to wcale nic nowego. Półgodzinne odcinki dramedy są znane fanom seriali nie od dziś.
Wystarczy wspomnieć takie serie jak "The Office" czy "Trawka". Jednak obecnie obserwujemy coraz to odważniejsze przesuwanie granicy krótkich form także w obrębie samych dramatów.
"Maniac" od Netfliksa oscylował średnio w okolicach 35 minut. Jeszcze dalej poszedł Sam Esmail w swoim najnowszym serialu "Homecoming" z Julią Roberts w roli głównej. Psychologiczny thriller twórca "Mr Robota" zmieścił w okolicach 35 minut. Początkowo spotkało się to z negatywną reakcją samej Julii Roberts:
Okazało się jednak, że półgodzinne odcinki "Homecoming" dały światu jeden z najlepszych seriali 2018 roku.
To nie jest tak, że oczekuję iż w przyszłości każdy serial powinien trwać góra 30 minut. Jak pisałem wcześniej, wszystko jest względne. Są historie, które potrzebują 10-13 odcinków trwających około godzinę, by w pełni i kompleksowo opowiedzieć daną fabułę. Najważniejsze jest jednak to, aby odpowiednio dopasować ramy czasowe do pomysłu i konkretnego skryptu.
Ważne też, by twórcy seriali byli otwarci na krótsze rozwiązania i nie trzymali się niepotrzebnie dopasowania do klasycznych schematów, które zakładają, że sezon serialu to minimum 10 odcinków, które powinny trwać 50 minut. Jeśli fabuła tego wymaga to droga wolna, ale jeśli nie, to, przynajmniej w przypadku serwisów streamingowych, taki model wcale nie musi mieć miejsca.