Nie pieści widzów prądem, tylko elektryzuje humorem. Recenzujemy „Pokemon. Detektyw Pikachu”
„Pokemon. Detektyw Pikachu”, czyli pierwszy film z serii Pokemon z prawdziwymi aktorami - oraz z Ryanem Reynoldsem w roli tytułowej - był skazany na sukces. Aż trudno uwierzyć, że z seansu nie wyszedłem w pełni ukontentowany.
OCENA
Po raz pierwszy z serią Pokemon zetknąłem się jako dzieciak dwie dekady temu. Nim się obejrzałem, stałem się ich wielkim fanem. Z początku kręciły mnie karty kolekcjonerskie i kreskówka, a potem gry - najpierw na Gameboya, potem kolejne generacje konsol Nintendo. I tak to trwało latami, a w 2016 roku wraz z całym światem dałem porwać się szaleństwu o nazwie Pokemon GO.
Dzięki grze mobilnej Niantic łapanie Pokemonów znowu stało się cool. Cały czas marzył mi się jednak film aktorski ze stworkami wygenerowanymi komputerowo - najlepiej kierowany do dorosłych lub - przynajmniej - do młodzieży. Po sieci hulają przecież od lat grafiki koncepcyjne, które prezentowały, jak Pokemony w prawdziwym świecie mogłyby wyglądać.
„Pokemon. Detektyw Pikachu” wydawał się niemal idealną odpowiedzią na moje oczekiwania.
Film bazujący na spin-offie serii gier Pokemon to opowieść, w której pierwsze skrzypce gra stworek ukochany przez masy. Trzeba oczywiście pamiętać, że to nie jest ten Pikachu z anime, który podbija od dwóch dekad świat z Ashem Ketchumem, a urocza żółta mysz w czapce detektywa to po prostu jakiś jego daleki kuzyn należący do tego samego gatunku. To jednak detale.
Od samego początku zdawałem sobie sprawę, że „Pokemon. Detektyw Pikachu” nie będzie dojrzałą produkcją w stylistyce noir, o jakiej skrycie marzyłem, bo i tak gdy tylko zobaczyłem pierwsze zwiastuny, byłem kupiony. Widziałem w nich w końcu świat, który od 20 lat istniał wyłącznie w mojej wyobraźni.
No i ten Pikachu mówiący głosem Ryana Reynoldsa…
Nie wiem, w jakim stopniu aktor, który stał się ucieleśnieniem Deadpoola miał wpływ na treść dialogów, ale nawet jeśli pisał je mu ktoś inny, to kampania marketingowa z jego udziałem i sposób, w jaki wypowiada kwestie w filmie są nie do podrobienia. Jestem pewien, że „Pokemon. Detektyw Pikachu” z polskim dubbingiem straci wiele ze swojego uroku.
Tak jak jednak Ryan Reynolds wciela się w tytułowego bohatera, tak protagonistą jest mimo wszystko człowiek. „Pokemon. Detektyw Pikachu” to bowiem opowieść o młodym chłopaku imieniem Tim. Trafia on do Ryme City, gdzie w mieszkaniu zmarłego tragicznie ojca poznaje się z charakterystyczną żółtą myszą, która z jakiegoś powodu jest w stanie porozumieć się z nim.
Tak właśnie wygląda początek nowej wspaniałej przygody w świecie Pokemon.
„Detektyw Pikachu” to opowieść o stracie, rodzinie i drugich szansach. Niecodzienni partnerzy zagłębiają się w hipnotyzujące wręcz Ryme City, gdzie próbują rozwiązać kilka tajemnic. Na ich drodze stają kolejno honorowy policjant, typ spod ciemnej gwiazdy, młoda dziennikarka, magnat medialny, przykuty do wózka biznesmen oraz - oczywiście - liczne Pokemony.
Z początku miło mnie zaskoczyło, że w filmie pojawili się przedstawiciele bodaj wszystkich generacji Pokemonów. Czuć, że to nie jest kolejna wyprawa do regionu Kanto. Ryme City z przyległościami ma tożsamość i tętni życiem. Świetną decyzją było też to, że film nie jest w żaden wyraźny sposób fabularnie powiązany ani z główną serią gier Pokemon, ani z kreskówką.
W dodatku „Detektyw Pikachu” wywraca do góry nogami zasady tego fikcyjnego uniwersum.
Na szczęście już na samym wstępie film zgrabnie wyjaśnia, dlaczego walki pomiędzy Pokemonami zeszły w Ryme City do podziemia. W pierwszym odruchu byłem co prawda rozczarowany, że z tego powodu nie są to te moje Pokemony, które znam i lubię od lat, ale jeszcze w trakcie seansu zrozumiałem, że takie odświeżenie formuły to była bardzo dobra decyzja.
Nie oznacza to jednak, że film udał się w każdym calu. Bawiłem się nieźle, zwłaszcza dzięki kwestiom Reynoldsa, ale są rzeczy, do których mogę się przyczepić - w tym do infantylizacji głównego bohatera. Zdaję sobie sprawę, że to obraz kierowany do najmłodszych, ale „Shrek” udowodnił, że da się zrobić film, na którym równie dobrze będą bawić różne pokolenia.
„Pokemon. Detektyw Pikachu” z prawdziwymi aktorami aż tak wieloznaczny nie jest.
Przez cały film pojawia się zaledwie kilka(naście) kwestii, które mają za zadanie wywołać uśmiech na twarzy tego starszego widza, ale to by było na tyle. Fabuła to typowa opowiastka dla dzieci z morałem. Miło, że już na samym początku twórcy filmu sami - zanim zdążyłem to zrobić ja - podśmiechują się z klisz, ale mimo wszystko ich używają.
No i tak jak wiem, że de facto nie jestem w grupie docelowej, tak nie oszukujmy się - od pierwszej zapowiedzi było wiadomo, że „Detektyw Pikachu” zainteresuje nie tylko najmłodszych odbiorców, ale również pokolenie dzisiejszych 30-latków. To ludzie, którzy w towarzystwie kolorowych stworków, o których im w dodatku trzy lata temu przypomniało Pokemon GO, dorastali.
W dodatku po początkowym zachłyśnięciu się światem przedstawionym, pod koniec brakowało mi w nim różnorodności.
To pokłosie decyzji, by używać w filmie stworków ze wszystkich generacji. Łącznie w historii serii pojawiło się ponad 800 (!) gatunków Pokemonów, a w filmie pojawiło się ich zaledwie kilkadziesiąt - jak podają twórcy, dokładnie 54, a to przecież niewielki ułamek całości. Pod koniec seansu, chociaż trwał on zaledwie 1,5 godziny, powtarzalność zaczęła mi przeszkadzać.
Mówiąc dosadnie, miałem już powoli dość kolejnych Aipomów i Loudredów i tak jak zgadzam się, że ograniczenie się do regionu Kanto odebrałoby filmowi sporo uroku, tak jeśli na ekranie przewinęłaby się nie 1/16 ze wszystkich Pokemonów w historii, tylko 1/3 trzecia ze 151 oryginalnych stworków, to być może wrażenia powtarzalności udałoby się uniknąć.
Oczywiście to nie oznacza, że odradzam seans - wręcz przeciwnie!
Im dłużej zaś myślę o obrazie, który dostaliśmy, tym bardziej upewniam się w przekonaniu, że „Detektyw Pikachu” padł ofiarą marketingu. Kampania była… aż nazbyt dobra. Ryan Reynolds swoją charyzmą w reklamach czarował, ale nawet on - samym głosem i komputerowo przemieloną mimiką - nie był w stanie spełnić oczekiwań. „Pokemon. Detektyw Pikachu” arcydziełem nie jest.
Mimo to trzeba pamiętać, że - przynajmniej na razie - to mimo wszystko film jedyny w swoim rodzaju. Pomimo moich zastrzeżeń, każdy fan kolorowych stworków powinien dać mu szansę. Żywię też nadzieję, że pojawią się kolejne części z cyklu - niekoniecznie powiązane fabularnie z pierwszym. „Detektyw Pikachu” to zresztą zamknięta historia, która sequela nie wymaga.