Disney musi pogodzić się z fanami prequeli. Serial o Obi-Wanie na Disney+ to pierwszy krok
Przygoda Disneya z marką „Gwiezdnych wojen” była do tej pory pasmem porażek, licznych konfliktów i rzadkich, ale wyraźnych sukcesów. Dlatego ocena nabycia przez wytwórnię praw do dzieła George'a Lucasa jest niejednoznaczna. Wiele może jednak się jednak zmienić wraz z serialem o Obi-Wanie Kenobim. Bo to ręka wyciągnięta w stronę fanów prequeli.
Jednym z najbardziej niespodziewanych zjawisk wywołanych przez premierę 3. trylogii „Star Wars” był nagły wzrost liczby zwolenników prequeli sagi. Trzy filmy w reżyserii George'a Lucasa („Mroczne widmo”, „Atak klonów”, „Zemsta Sithów”) przez długi czas były traktowane jako gorszy kuzyn oryginalnej serii, która podbiła serca milionów ludzi na całym świecie. Opowieść o upadku Republiki, dojściu do władzy Imperatora Palpatine'a i narodzinach Dartha Vadera nie była oczywiście idealna, ale czasem można było odnieść wrażenie, że fani krytykują ją w sposób niesprawiedliwy. Prequele można było oskarżyć o wszystko i bić w nie bez litości.
Widać wyraźnie, że również z tym nastawieniem Disney zrobił dwie pierwsze części ze swojej trylogii. „Przebudzenie Mocy” było niemal dokładną kopią „Nowej Nadziei”, a wzmianki o prequelach w produkcji J.J. Ambramsa, „Ostatnim Jedi” oraz „Łotrze 1” zostały ograniczone do minimum. Wytwórnia Myszki Miki nie mogła się spodziewać, że jej nowe filmy nie tylko spotkają się z ogromnym oporem fandomu, ale też pobudzą do działania obrońców produkcji z lat 1999-2005.
Widzowie zaczęli porównywać obie serie i wyszło im, że prequele są... lepsze.
Oczywiście największym winnym takiego stanu rzeczy był „Ostatni Jedi”. Film Riana Johnsona obiecywał przeniesienie sagi w zupełnie nowe rejony, co samo w sobie nie było problem. Nim okazał się brak szacunku do oryginalnego materiału, fabularna mielizna i brak spójności stylu. Gniew fanów wybuchł tym mocniej, że krytycy w większości przymykali oczy na liczne problemy tego filmu. Tak jak sami fani w przeszłości często ignorowali zalety późnych filmów George'a Lucasa, a wyolbrzymiali każde potknięcie.
Prawda jest taka, że Disney nie docenił siły osób wychowanych na serii prequeli. Przewaga oryginalnej trylogii wydawała się tak olbrzymia, że wytwórnia postawiła wszystkie swoje karty na ten okres historii odległej galaktyki. Problem w tym, że w swoich nawiązaniach posunęła się aż do kopiowania. Na co fani zgodnie stwierdzili, że choć Lucas zdecydowanie nie był doskonały, to przynajmniej starał się zrobić coś nowego i poszerzyć ten wszechświat. A nie zamknąć go na wieczny pojedynek między Rebelią i Imperium. Tego typu podejście zniechęca nawet najwierniejszych widzów i przyczynia się do zmęczenia marką.
Disney musiał przemyśleć swoją strategię i wyraźnie zobaczył wzrost popularności prequeli. Czego pośrednim wynikiem jest serial o Obi-Wanie Kenobim z Ewanem McGregorem.
O planach powstania produkcji piszą wszystkie najważniejsze branżowe portale, a jego oficjalną zapowiedź otrzymamy być może już podczas panelu Disneya na sierpniowym D23. Zatrudnienie aktora powszechnie docenianego za grę we wszystkich trzech częściach serii z lat 1999-2005 to mądry ruch ze strony wytwórni. Porażka finansowa „Han Solo: Gwiezdne wojny - historie” sprawiła, że firma zmieniła swoją strategię dotyczącą spin-offów. Przedstawiciele Disneya nie mogli jednak nie zauważyć, że fani w tamtym momencie rozpaczali tylko z powodu filmu o Obi-Wanie.
Dlatego teraz postanowili zrobić pierwszy krok w stronę pogodzenia się z fanami i jednocześnie wzmocnić swoją nową platformę VOD - Disney+. Dzięki czemu może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Jednocześnie, gdy mówię o pierwszym kroku, to tak naprawdę mam na myśli najmocniejszy i najbardziej wyraźny do tej pory sygnał na zmianę trendu w LucasArts.
Pewne symptomy wracania do estetyki i fabuły prequeli widać było już wcześniej. Chodzi oczywiście o zapowiedź 7. sezonu animacji „The Clone Wars” (wcześniej bez sensu skasowanego przez Disneya już na samym starcie) oraz gry wideo „Star Wars Jedi: Fallen Order” nawiązującej fabularnie do Epizodu III. Ważnym gestem w stronę fanów było również zatrudnienie Iana McDiarmida w „Gwiezdne wojny: Skywalker odrodzenie”. Szkocki aktor grał oczywiście również w „Powrocie Jedi”, ale to przez obrońców prequeli był najczęściej wskazywany jako jeden z głównych powodów, żeby doceniać te części gwiezdnej sagi.
Powroty Ewana McGregora i Iana McDiarmida pokazują, że Disney chce udobruchać gniew fanów „Star Wars”.
Czy firmie się to uda? Na ten moment odpowiedź na to pytanie jest jeszcze niemożliwa. Dużo będzie zależeć od poziomu „The Rise of Skywalker” oraz debiutującego niedługo serialu „The Mandalorian”. Jeżeli te dwie produkcje ponownie zawiodą oczekiwania fandomu, to Disney może już nie uratować statusu „Gwiezdnych wojen”. Co byłoby dla wytwórni bolesną porażką nie tylko wizerunkową, ale też finansową.
- Czytaj także: Czy najsilniejsza polska marka popkulturowa, czyli „Wiedźmin” ma szansę uzyskać sławę podobną do „Star Wars” czy „Gry o tron”? Z takimi komiksami jak „Wiedźmin. Córka płomienia” będzie to trudno osiągnąć.