REKLAMA

Diuna: nie trzeba czytać książki, żeby świetnie bawić się w kinie, to nie fabuła jest najważniejsza

Nowa adaptacja "Diuny" już w kinach. Jak jednak wiemy stworzony przez Franka Herberta świat, a właściwie wszechświat, pełen jest niuansów. Pytanie więc, czy osoba, która nie czytała książki będzie w stanie się w nim odnaleźć?

diuna książka film premiera kino
REKLAMA

W swojej powieści z 1965 roku Frank Herbert stworzył tak bogaty świat, że nawet dekady po premierze książki, najwięksi reżyserzy polegli w próbach zmierzenia się z nim. Wizja Davida Lyncha została zniszczona przez producentów i wyszła niezbyt strawna papka, a Alejandro Jodorowsky miał takie ambicje, że nie dało się ich zrealizować. W końcu jednak pojawił się Denis Villeneuve, który wyszedł ze starcia obronną ręką. Pytanie jednak czy w jego "Diunie" odnajdą się osoby niezaznajomione z oryginałem?

Tak! Jestem tego żywym przykładem. Chociaż podejmowałem kilka prób, "Diuny" nigdy nie przeczytałem. Zawsze pojawiała się inna lektura, która w tym przeszkadzała. Historię walk o niezwykłą przyprawę znam więc jedynie z adaptacji - filmowej i telewizyjnej. Każda z nich inaczej traktowała materiał wyjściowy. Inaczej potraktował go również Villeneuve. I to u tego ostatniego świat przedstawiony jest najbardziej klarowny i ma najwięcej sensu.

REKLAMA

Diuna - czy przed seansem trzeba przeczytać książkę?

Mój redakcyjny kolega twierdzi, że świat "Diuny" bez ściągawki może przytłoczyć. Rzeczywiście przedstawiona w filmie polityka jest skomplikowana - pełno w niej niuansów, o ważnych jej postaciach nie wspominając. Tylko my jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. Przecież oglądaliśmy "Grę o tron". Mechanizmy są podobne, a Villeneuve co prawda nie wykłada wszystkiego na stół, ale dba, abyśmy się w tym nie pogubili. Przynajmniej nie za bardzo.

U osób niezaznajomionych z książką po seansie może pojawić się kilka pytań na temat polityki "Diuny". Możemy domyślać się o co chodzi, a poza tym istnieje szansa, że Villeneuve na nie odpowie w drugiej części filmu. Bo na razie otrzymaliśmy coś na kształt wstępu - to tylko prolog, taki pilot serialu. Staje się to jasne, kiedy pod sam koniec usłyszymy zdanie: "to dopiero początek". Serio!

Co tam cała zniuansowana polityka "Diuny". Co tam, że jakiś Imperator chce, żeby władzę nad Arrakis przejął ród Atrydów. Co tam, że jakiś Baron nie chce na to pozwolić. Co tam jakieś wojny o przyprawę. To jedno zdanie "to dopiero początek" może wywołać prawdziwą konsternację u widza. Oto bowiem spędził niemal trzy godziny oglądając film, aby dowiedzieć, że miał do czynienia z zaledwie prologiem.

Fabuła w Diunie nie jest najważniejsza

I powiedzmy to sobie szczerze: od strony fabularnej, niezbyt porywającym. Bo postacie są tu jednak płaskie. W "Diunie" pojawia się pół Hollywood, ale większość aktorów i aktorek nie ma tak naprawdę co grać. Tyczy się to zarówno Zendayai, Jasona Momoy, jak i Josha Brolina. Nie mają oni zbyt wiele czasu ekranowego, a reżyser wybrał ich tylko po to, aby ich twarze zapadały nam w pamięć. I okazał się to bardzo skuteczny zabieg. Dzięki temu zapamiętujemy ich postacie i kiedy pojawiają się po raz kolejny nie zachodzimy w głowę: "ale kto to jest?".

Diuna/zwiastun

Postacie, nawet jeśli nie najlepiej napisane, są wyraziste. Dzięki gwiazdorskiej obsadzie dobrze wiemy, kto jest kim, a tak Timothee Chalamet jak i Oscar Isaac wyciskają z kolejno Paula Atrydy i Leto Atrydy ile tylko się da. O zagubieniu nie może być mowy. Wszystko zostaje wyjaśnione w taki sposób, aby było klarowne, dokładnie na tyle ile akurat potrzebujemy. Wraz z głównym bohaterem oglądamy filmy tłumaczące nam zasady rządzące światem przedstawionym, czy słuchamy wyjaśnień dotyczących zachowań innej rasy.

Przytłaczający monumentalizm

REKLAMA

Fabuła nie jest jednak w tym filmie najważniejsza. "Diunę" się przede wszystkim przeżywa. To produkcja, która przytłacza swoim monumentalizmem. Tu każda scena zrealizowana jest na 200 proc. Poraża tak rozmach scenograficzny, jak kadry, w jakich go ujęto i muzyka Hansa Zimmera. Słynny kompozytor co chwilę podpala tu swój fortepian, abyśmy czuli powagę sytuacji. Villeneuve bez przerwy każe nam zachwycać się swoim dziełem. Nie opowieścią - szczegółami realizacji.

"Diuna" to zdecydowanie film Villeneuve'a. Jest on bardziej do podziwiania niż oglądania. Nieśpieszna narracja pozwala nam zachwycać się poszczególnymi elementami produkcji, czyniąc seans prawdziwym doświadczeniem. Z tego względu nawet jeśli ktoś nie czytał książki, to z kina wyjdzie z chęcią na więcej i nie będzie mógł doczekać się drugiej części. O ile oczywiście jedynka na siebie zarobi, a nie okaże się kosztowną wtopą jak "Blade Runner 2049".

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA