Django jest zarówno ciekawym komentarzem do historii amerykańskiego niewolnictwa, jak i po prostu świetnym Westernem.
Akcja filmu osadzona jest na południu Stanów Zjednoczonych, na dwa lata przed wojną domową. Dawny dentysta zmieniony w łowcę głów, Dr. King Schultz uwalnia czarnoskórego niewolnika imieniem Django w nadziei na zdobycie informacji o dwóch przestępcach, których ściga. Po tym, jak nowy towarzysz okazuje się mieć wybitny talent w posługiwaniu rewolwerem, Schultz postanawia pomóc mu w odzyskaniu ukochanej – Brunhildy, przechowywanej obecnie na wielkiej i niesławnej plantacji znanej jako Candyland. Przez rok wcześniej, obaj panowie ścigają głowy i zbierają nagrody, aż w końcu decydują się na podstęp, by wydrzeć Brunhildę z rąk plantatora.
Często obwoływany najbardziej „postmodernistycznym” w Hollywood, Tarantino specjalizuje się w różnego rodzaju hołdach, pastiszach, przeróbkach. Ale żeby być szczerym – zawsze odnosiłem wrażenie, że jego filmy są często odbierane bardzo płytko. Zazwyczaj mówi się o jego umiejętności nawciskania setek odniesień, podczas gdy w rzeczywistości – prawie zawsze zawierają pewną większą myśl ukrytą pod płaszczykiem zwykłego filmowego miszmaszu.
Już od jakiegoś czasu, Tarantino bada i rozwija motyw kina jako środka retrybucji – narzędzia, które potrafi zmienić historię, nadać życiu pewną sprawiedliwość. Django robi to w podobny sposób, ale i nietypowo jak na tego reżysera – zaskakująco subtelnie. Prawdopodobnie ze względu na bardzo wrażliwą tematykę, to w ogóle jest jego najostrożniejszy film.
Są dwie rodzaje przemocy. Po pierwsze, jest tutaj rzeczywistość prawdziwego amerykańskiego niewolnictwa: walki Mandingo, kary na plantacji, ucisk Panów etc. Drugim rodzajem jest filmowa, wyzwalająca i groteskowa, typowo „filmowa” przemoc. Obie są bardzo od siebie oddalone, co działa na plus – oddaje się równocześnie szacunek ofiarom, jak i oferuje pewną odpłatę. Zazwyczaj Tarantino nie ograniczał się jakkolwiek jeśli chodzi o sceny, w których ludziom odpadają kończyny, a krew leje się hektolitrami. Nigdy tego nie robił bez jakiegoś ukrytego sensu, ale tutaj był wręcz zmuszony do stonowania niektórych ujęć, żeby pozwolić widzowi odetchnąć z ulgą i satysfakcją podczas finału. Czasem, podczas szczególnie brutalnych scen, kamera przesunie się na ziemię lub w niebo, by oglądający nie przeżył zbyt dużej traumy.
Film był oskarżany równocześnie o rasizm, jak i o przesadną poprawność polityczną. Obydwa zarzuty są nieuzasadnione. Django jest bardzo wiernym i wyjątkowo satysfakcjonującym Westernem, korzystającym zresztą z podobnych, klasycznych motywów (takich jak dama w opałach, zemsta, rewolwerowiec znikąd). Nie ma też znaku firmowego twórcy- wymieszania chronologii. Śledzimy całą akcję liniowo, od początku do końca. Praca kamery, plany i ujęcia często mimikują nieco starsze techniki filmowe, co akurat w tym filmie – wypada naprawdę dobrze. Miejscami naprawdę czuć, jakby to był film nakręcony przez Sergi Corbucci'ego czy Leone. I nawet robiąc tak umowny film, jakie Tarantino ma w swoim repertuarze, nie można ignorować podstawowych realiów historycznych: Django został uratowany przez białego człowieka tylko dlatego, że to był jedyny, wystarczająco szybki sposób na zrobienie z niego pełnoprawnego rewolwerowca. Słowo „Nigger” w filmie jest nadużywane ponad miarę – ale nie jest przecież tak, że w XIX wieku ktokolwiek przejmował się wrażliwością czarnoskórych amerykanów.
Również role pozytywne są odpowiednio rozdzielone. Film nie przedstawia po prostu świata „złych białych Panów” i „dobrych, niewinnych czarnych niewolników”. Majordomus Stephen, grany przez Samuela L. Jacksona jest w pełni poddany, wspiera ustalony ład społeczny i jest taką samą częścią zepsutego systemu, co sam Calvin Candie, właściciel plantacji. Byłoby łatwo zrobić ten film na modłę moralizatorskich filmideł pouczających widza, że rasizm jest bardzo zły, ale Quentin Tarantino nie poszedł taką drogą.
Każdy aktor ma zupełnie inną prezencję na ekranie: Christopher Waltz odtwarza rolę Dr Schultza bardzo teatralnie, natychmiast przyciągając uwagę widza. Leonardo DiCaprio w roli demonicznego plantatora nie gra typowego tyrana, raczej człowieka desperacko i nieudolnie pragnącego uwagi i prestiżu – W wyniku tego nie staje się jednym z tych złoczyńców, których skrycie podziwiamy. To gość, do którego czujemy nieodpartą odrazę. Jednakże, wszystkich ich przebija sam Jamie Foxx jako Django, który jest najjaśniejszą stroną filmu. Widzimy dokładnie po zachowaniu, tonie głosu czy samym sposobie chodzenia jak poniżony niewolnik przeistacza się w klasycznego, twardego rewolwerowca.
Film jest oczywiście inspirowany Spaghetti-Westernem o tym samym tytule – Django Sergio Corbucci'ego z 1966 r. I pomimo tego, że dziełu Tarantino akompaniuje ten sam motyw muzyczny, to nie jest remake w dosłownym sensie tego słowa. Jeśli nie widziałeś pierwowzoru – polecam znalezienie i zobaczenie go jeszcze przed seansem, bo znacznie wzbogaci to doświadczenie (pomijając fakt, że to po prostu świetny film). W szczegółach tła i dialogach, ukrytych jest kilka drobiazgów, które na pewno podniosą ocenę filmu wśród miłośników gatunku. Jest nawet jeden gościnny występ, który szczególnie wzruszy fanów pierwszego Django.
Podsumowując, nie mógłbym polecić filmu bardziej gorąco. To nie tylko rewelacyjny Western – jest to film, który podchodzi do człowieka inteligentnie, potrafi odnieść się do bardzo uniwersalnych emocji. Nie sądziłem, że Western skonstrowany dookoła problemu rasizmu może być równocześnie tak wierny klasycznym kanonom gatunku – i tak innowacyjny, tam gdzie trzeba. Myślę, że fani Tarantino i Westernów już dawno ten film widzieli, ale prawda jest taka, że nie jest to tytuł tylko dla nich. Każdy, dla którego ta estetyka cokolwiek znaczyła, powinien zobaczyć Django. A zobaczyć go można na iTunes, nawet z polskimi napisami.