"Trzeba przełamać szkodliwe stereotypy" - aktor z "Dnia Matki" opowiada nam o polskim kinie, ojcostwie i męskości
W polskim filmie akcji Netfliksa Dariusz Chojnacki wciela się w Igora - przyjaciela głównej bohaterki, który pomaga jej uratować syna z rąk porywaczy. Z czasem okazuje się, że nie jest taki bez skazy, jak mogło się na początku wydawać. Jak aktor przyznaje w rozmowie z nami, właśnie to najbardziej przyciągnęło go do tej roli.
"Dzień Matki" święci triumfy na Netfliksie. Krótko po swojej światowej premierze na platformie trafił do topki najpopularniejszych filmów nieanglojęzycznych na świecie. Po trzech tygodniach wciąż nie chce jej opuścić, chociaż aktualnie jest już na jej szarym końcu. Niemniej to wielki sukces rodzimej produkcji, z którym Dariusz Chojnacki wiąże pewne nadzieje. Liczy bowiem, że zapewni nowe otwarcie dla polskiego kina akcji.
Dzień Matki - wywiad z aktorem z polskiego filmu akcji od Netfliksa
W rozmowie z nami Dariusz Chojnacki opowiada przede wszystkim o swojej roli. Przy okazji zahacza też o specyfikę polskiego kina i zawodu aktora, a nawet dzieli się przemyśleniami na temat ojcostwa i sposobu postrzegania męskości.
Czytaj także:
Rafał Christ: Co w ogóle pana do roli Igora przyciągnęło? Czemu zdecydował się pan wziąć udział w "Dniu Matki"?
Dariusz Chojnacki: Po rolach w "25 latach niewinności. Sprawie Tomka Komendy", "Szczęściu świata" i "Szadzi", gdzie zagrałem księdza, zrobił się ze mnie chłopak o dobrych oczach. To w sumie zabawne, bo w teatrze zazwyczaj wcielam się w psychopatów, a przed kamerą – w ludzi dobrych. W scenariuszu "Dnia Matki" przyciągnęło mnie to złamanie Igora, jego zmiana z postaci pozytywnej w negatywną. Pomyślałem sobie: "to jest to, czego potrzebuję. Reżyserzy i producenci zobaczą, że potrafię inaczej".
Czyli kierował panem strach przed zaszufladkowaniem?
W pewnym stopniu na pewno. Jako aktorzy często czekamy na role, które są wbrew nam, jakby przeciwieństwem tego, co już graliśmy. My wiemy, że możemy zrobić coś innego, nowego, to się po prostu czuje. Weźmy Adama Woronowicza. On też był kojarzony z postaciami dobrymi, takimi do rany przyłóż, aż w końcu wystąpił w "Chrzcie" nieodżałowanego Marcina Wrony. Ten wspaniały, ciepły człowiek pokazał twarz kogoś zepsutego do cna, kompletnie złego. Taki rozstrzał wyszedł mu na dobre, bo teraz myślimy o nim jako artyście wielowymiarowym, potrafiącym wcielić się w każdego. Jemu się udało, ale na co dzień producenci rzadko dają nam podobną szansę, bo jednak wybierają obsadę po warunkach danej osoby i zwracają uwagę na to, jak postrzegają nas widzowie. Chodzi o ich pieniądze, więc grają bezpiecznie. Odskocznie, takie jak dla mnie występ w "Dniu Matki" są na wagę złota.
Czytaj także: Grała dziewczynę z Dubaju, a teraz wciela się w faceta. Paulina Gałązka opowiada nam o nowej roli
No dobrze, czyli aktorzy marzą o różnorodnych rolach. Pytanie tylko, czy u nas jest na to przestrzeń? Czy Polskie kino jest na tyle rozwinięte, żeby mogli sobie pozwolić na uciekanie z tych szufladek, do których producenci chcą ich na siłę wkładać?
Krótko mówiąc: tak, tylko nie od razu. Jak już wyrobisz sobie nazwisko w tej branży, to z pewnością można. Dojście do takiej pozycji dużo jednak kosztuje. Strach przed szufladkami nie może nas więc paraliżować, bo byśmy przestali w tym zawodzie zarabiać. Trzeba czasami pójść na kompromis, cierpliwie czekać na moment, kiedy ktoś powierzy ci zupełnie inną rolę i wtedy nie bać się zaryzykować. To otwiera tysiące drzwi. Sam co prawda nigdy nie mam jakichś specjalnych nadziei ani wymarzonych projektów. Każdą propozycję rozpatruję indywidualnie i zależy mi przede wszystkim na dobrym spotkaniu z bohaterem, dlatego zawsze liczę, że po drugiej stronie stanie reżyser, dzięki któremu poczuję się bezpiecznie i będę mógł skoczyć na główkę, oddać tej postaci całego siebie. Ze względu na specyfikę funkcjonowania naszego kina czasami muszę jednak rezygnować z naprawdę cudownych ról. Teraz po "Szadzi" dostałem z sześć propozycji, żeby ponownie wcielić się w księdza. No to bez przesady. Księdza grałem już łącznie dwa razy, starczy, bo z tej szufladki nie dałbym rady już uciec.
Jak rozumiem, Mateusz Rakowicz był jednym z tych reżyserów, którzy pozwolili panu skoczyć na główkę do postaci Igora?
Tak, ale nie chciałbym być tutaj źle zrozumiany. Nie gadaliśmy godzinami o tym, co Igor robił, jak miał trzy latka i czy skończył podstawówkę z wyróżnieniem. Nie na tym ta zabawa na planie polegała, bo wszystko, czego potrzebowałem, było jasne i klarowne już na poziomie scenariusza. Dlatego od razu coś mnie do tej roli ciągnęło, a potem pojawiło się to, co dla mnie zawsze jest najważniejsze, czyli chemia tak z Mateuszem, jak i resztą ekipy z Agnieszką Grochowską na czele. Osobiście sam zwykle o to zabiegam, ale tutaj nawet nie musiałem się za bardzo starać i przyszło samo z siebie. Bardzo mi to ułatwiło tworzenie bohatera, gdyż wystarczyło tak naprawdę tylko słuchać wskazówek od reżysera. Razem zastanawialiśmy się, jak go ugryźć, aby widz zobaczył w nim człowieka z krwi i kości, kogoś z kim w jakiś sposób można się utożsamiać. Czy się udało? To już publiczność musi ocenić, ale taki na pewno był zamiar.
Dariusz Chojnacki o specyfice polskiego kina
Z tym odbiorem to różnie jednak bywa, bo – to nie jest mój zarzut, ale przewija się w recenzjach, które czytałem – część krytyków uważa, że fabuła jest zbyt pretekstowa.
Przede wszystkim to zawsze się ludziom wydaje, że my na poziomie scenariusza już wiemy, czy coś jest pretekstowe, czy niepretekstowe, banalne czy niebanalne. Tak jednak nie jest, bo coś, co na papierze wydaje się kolorowe, super i fantastyczne, w samym filmie się nie pojawia. I na odwrót: czasem prosty scenariusz, w którym tak naprawdę nic nie ma, potem na ekranie zyskuje pierwszą, drugą, a nawet i szóstą głębię i wszyscy się produkcją zachwycają. To okazuje się dopiero po premierze, gdy widzowie i krytycy zaczynają się wypowiadać. Wtedy nagle dowiadujemy się, że wyszło tak czy siak. Widzę oczywiście te zarzuty kierowane w stronę "Dnia Matki", ale podchodzę do nich z dystansem.
Dariusz Chojnacki - fot.: Marta Grochowska
Jako artyści zawsze chcemy zrobić wszystko jak najlepiej, odnieść sukces i w każdy projekt wkładamy mnóstwo pracy. Czasem osiągamy swój cel, czasem nie i oczywiście trzeba się z tym godzić. Dlatego cieszę się, jak widzę ile osób zachwyca się "Dniem Matki" i pisze, jaki to jest super film. Z pokorą przyjmuję konstruktywną krytykę, ale natrafiam też na opinie w stylu: "nie, co to jest? Wyłączyłem w drugiej czy tam dziesiątej minucie". Nie wierzę, że po takim czasie można powiedzieć, czy coś jest żenujące, słabe i w ogóle bez sensu. Nie kumam tego, ale to też jest takie typowo polskie: chłoszczmy się, nie róbmy nic i jak ktoś, coś zrobi, to na to narzekajmy.
Muszę tutaj zabawić się w adwokata diabła, bo rozumiem w pewien sposób tych widzów. W sensie, że polscy twórcy nieraz już rzucali się na kino gatunkowe, wszyscy się z tego cieszyliśmy i później te filmy niestety oglądaliśmy. Był spory hype, a nie dostaliśmy nic z tego, co nam obiecywano.
Właśnie dlatego mam wielki szacunek do Mateusza, że się na coś takiego odważył, bo nie mamy tradycji kina tak mocno gatunkowego i dlatego, gdy już powstaje, wygląda zazwyczaj, jak wygląda. Nie oszukujmy się, nasze budżety nie są takie jak za granicą – szczególnie w Stanach Zjednoczonych, ale też w tych krajach, gdzie takie filmy powstają od lat i co roku wychodzi ich kilkadziesiąt. Mateusz rzucił się na głęboką wodę i według mnie zrobił zarąbistą robotę dla innych osób, chcących pójść w jego ślady. Wszystko znowu rozbija się o producentów, którzy nie są przekonani do tej formuły i boją się inwestować pieniądze w takie projekty, bo nie wiedzą, czy reżyser sobie z tym poradzi, a "Dzień Matki" pokazuje, że młodzi coraz lepiej korzystają z dostępnych zabawek.
Polskie kino rządzi się cyklami. Przecież jak powstali "Bogowie", to po chwili był u nas wysyp filmów biograficznych, bo nagle znalazła się na to publiczność i ludzie chcieli to oglądać. Mam więc nadzieję, że "Dzień Matki" zadziała podobnie. Producenci zauważą, co się wydarzyło i dadzą pieniądze na podobne projekty. Liczę na nowe otwarcie dla takich właśnie produkcji gatunkowych, gdyż tylko w ten sposób się ich nauczymy i pójdziemy dalej, wyciśniemy z nich jeszcze więcej. Nie widzę tym samym sensu w wychodzeniu z założenia, że nie jesteśmy w czymś dobrzy, więc w ogóle tego nie róbmy.
Aby to nasze kino pchać do przodu, twórcy muszą wychodzić ze swojej strefy komfortu. Jakby większość reżyserów bała się swoich pomysłów, przynajmniej połowa dobrych polskich filmów by nie powstała. Jeśli niepopularny u nas gatunek komuś w duszy gra i dostaje taką szansę, niech idzie za ciosem. Może z tego wyjść niewypał, ale bezdyskusyjnie trzeba próbować. Żebyśmy opanowali jakąś konwencję, musimy zrobić mnóstwo osadzonych w niej produkcji. Niech 10 się nie uda, nawet niech 100 okaże się porażkami, ale jeśli chociaż trzy będą arcydziełami, które zmienią polską kinematografię, to na pewno warto. Nie ma co się załamywać, tylko trzeba jechać dalej z tym koksem (śmiech).
Czy ja dobrze rozumiem: pan twierdzi, że ten brak tradycji kina gatunkowego wynika ze strachu przed porażką?
Nie chodzi mi tu nawet o samo kino gatunkowe, tylko kino ogólnie. Takie przynajmniej są moje wrażenia, bo wydaje mi się, że ryzyko często paraliżuje polskich twórców. U nas wychodzi się z założenia: nie wyjdzie mi jeden film, to już jest po mnie. Tak rzeczywiście – wydaje mi się – bywa. Być albo nie być danej osoby zależy nieraz od jednej produkcji, a to oczywiście generuje strach. Dużo reżyserów zniknęło po tym, jak podwinęła im się noga. Podobnie zresztą bywa z aktorami, którym po takich nieudanych projektach trochę gorzej idzie. Ale takie życie, kto nie ryzykuje, nie pije szampana.
Dariusz Chojnacki o ojcostwie i męskości
Wracając już do Igora, bo pan powiedział, że chciał, aby widzowie dostrzegli w nim bohatera z krwi i kości. Jak więc dokładnie wyglądała praca nad tą rolą?
Jak już też wspominałem, on w końcu okazuje się czarnym charakterem. Aktorstwo ogólnie dla mnie polega na spotkaniu z drugim człowiekiem, wejściu w jego buty, więc w wypadku takich ról trzeba się zastanowić, skąd się bierze to całe zło, czym ten bohater się w życiu kieruje. Nie będę tutaj odkrywczy, bo wielu aktorów przede mną podkreślało, że należy zrozumieć, a czasem nawet obronić największego zbira. Oczywiście, nie chcę tutaj generalizować, gdyż zdarzają się osoby złe z natury, z jakąś wadą wrodzoną, czy czymś podobnym i to pewnie też byłaby frajda zagrać kogoś takiego zepsutego do szpiku kości, diabła po prostu. To jednak nie był na pewno taki przypadek. Chcieliśmy z Mateuszem podkreślić wielowymiarowość Igora, jego dobre cechy.
Jak ktoś mi po "Dniu Matki" mówi: "ale ty tam złego zagrałeś, Chojnacki nie poznaję cię", to ja pytam: "ale jakiego złego?". Ze scenariusza jasno wynika, że dokonał złych wyborów, walczył o miłość córki. Podjął niewłaściwe decyzje, ale kierowały nim dobre intencje. To chcieliśmy uwydatnić z reżyserem. I dla mnie to się na pewno udało, bo podczas pracy nad rolą Igora odkryłem coś o samym sobie. Od początku miałem z nim wspólne dwie rzeczy. Tak jak on jestem cholerykiem i ojcem. I dotarło do mnie, że dla dziecka też jestem gotowy zrobić wszystko – zabiję, zamorduję, zniszczę i na nic nie będę patrzył, ani przebierał w środkach.
Dariusz Chojnacki - fot.: Marta Grochowska
Właśnie, o ten portret ojca też chciałem podpytać w kontekście polskiego kina. Czy nasi twórcy potrafią w ogóle o ojcostwie opowiadać? Bo mi się wydaje, że mówi się głównie o matkach, nawet ten film nazywa się przecież "Dzień Matki", a Igor jako ojciec jest gdzieś tam z tyłu, na drugim planie.
Jeśli chodzi o ojców w polskim kinie, to na pewno pamiętam taki piękny film z Bogusławem Lindą "Tato". To jednak rzeczywiście jest rodzynek, ale to jest ogólnie o wiele szerszy problem. Zrobiliśmy z żoną ostatnio serial o poronieniach, bo Agnieszka rzeczywiście poroniła i cierpiała z tego powodu straszliwie. Wszyscy z nią rozmawiali, współczuli i dziękuję im za to, ale jeśli chodzi o mnie… Mną się nikt nie zainteresował. Nawet podczas przyjacielskich spotkań nikt nie zapytał, jak ja się czuję, a przecież też to przeżyłem, to dotknęło również mnie. I to, wydaje mi się, jest najlepszy obraz ojcostwa w przestrzeni publicznej. Na nasze emocje się nie patrzy i wypadałoby to zmienić. Musimy tutaj jednak iść ręka w rękę z kobietami. To jest dokładnie ta sama walka, co one teraz toczą.
W "Dniu Matki" Agnieszka Grochowska zagrała silną kobiecą postać, jakich w polskim kinie też brakuje. Aktorki cierpią przez to, że takie role zarezerwowane są zazwyczaj dla mężczyzn. To się dopiero teraz zaczyna zmieniać i kobiety dostają coraz więcej szans, aby pokazać swoją twardszą stronę. Jest to bardzo dobre i kibicuję, żeby tak działo się jak najczęściej, ale nie możemy przy tym zapominać o facetach. Kino powinno zauważać też inne oblicze mężczyzn. Trzeba przełamać szkodliwe stereotypy, że my nie rozmawiamy, dusimy emocje, jesteśmy zamknięci. Szczególnie właśnie w przypadku rodzicielstwa. My również kochamy swoje dzieci, posiadanie ich wywraca na drugą stronę całe nasze życie. Oczywiście, jak patrzę dookoła, ojcowie często dają ciała, nie będę temu zaprzeczał. Ale tym bardziej właśnie powinniśmy promować dobre ojcostwo, żeby mężczyźni mieli się od kogo uczyć właściwych postaw.
Czyli polskie kino ma w tej kwestii jeszcze dużo do zrobienia?
Tak. Oczywiście. Mamy problem z patriarchatem, kobiety mówią o tym głośno i z nim walczą, ale czy nas trzeba teraz kneblować i zamknąć w klatce, bo mamy swoje za uszami? Przez wieki trwał monolog mężczyzn i nie możemy pozwolić, aby teraz poszło to w drugą stronę. Też przecież jesteśmy na etapie zmian w samych sobie. Obie strony powinny więc zabiegać o to, aby wytworzyć przestrzeń dialogu. Powinniśmy się łączyć, a nie oskarżać nawzajem i walczyć ze sobą. Na pewno będzie to łatwiejsze, gdy pokażemy, że kieruje nami nie tylko szowinistyczna energia, a mamy też otwarte i wrażliwe serca.
Potrzebujemy wytworzyć nowe wzorce zachowań. Pokazać to, o czym w przestrzeni publicznej mówi się rzadko – o naszych słabościach. Wiadomo: facet wszystko połamie, wszystkich pobije, wszystko załatwi i ze wszystkim sobie poradzi. Ale obok jest też facet, który się złamie i zaraz zawiśnie na drzewie. O naszych emocjach trzeba mówić głośno, żeby je znormalizować. To może być problematyczne, bo my też nie lubimy okazywać jakiegoś ciepła, czy miłości. Im więcej będziemy rozmawiać o naszej wrażliwości, tym szybciej przestaniemy ją wypierać.