Za nami 5. odcinek 2. sezonu "Euforii". Sam Levinson wytoczył ciężkie działa i zafundował widzom intensywny, wywołujący potężny dyskomfort epizod. Nie byłbym uczciwy, gdybym napisał, że produkcja stale utrzymuje równy poziom - wciąż jednak potrafi przygrzmocić obuchem w łeb i zaimponować popisami niezwykle utalentowanej obsady.
"Euforia" od HBO to dobry serial, któremu dość często zdarzają się potknięcia. Niektórym wątkom czy podejmowanej problematyce przydałoby się pogłębienie - jego okazjonalny brak nie świadczy jednak o braku wnikliwości Sama Levinsona jako twórcy. Choć nie zawsze pochyla się on nad tym, nad czym powinien, w zdecydowanej większości przypadków wykazuje się niesamowitą empatią, opowiadając o dysfunkcyjnych relacjach, demonach i cierpieniach zagubionych młodych ludzi. Osób, których bolączki wielu widzom mogą wydać się irracjonalne - a jednak są; istnieją i niszczą życia.
Tę empatię i zrozumienie widać jak na dłoni w najnowszym, piątym odcinku 2. sezonu "Euforii" - jednym z najmocniejszych epizodów w historii serialu.
Euforia znowu wgniata w fotel
Wbrew fanowskim teoriom, Rue - rzecz jasna - wciąż żyje. I właśnie wpadła.
Niesamowity (i do bólu autentyczny) jest sposób, w jaki atakuje swoich bliskich - bezkompromisowa ostrość, słowa obliczone na to, by dotknąć i zranić, z pełną bezwzględnością osoby uzależnionej. Rue atakuje, wycofuje się, przeprasza i ponawia atak, gdy nie udaje się jej uzyskać oczekiwanego efektu. Rozsypuje się w oczach.
Piąty odcinek jest kolejnym świetnym portretem osoby uzależnionej i uginającej się pod ciężarem opioidowego zespołu abstynencyjnego, a także dowodem na znajomość tematu przez twórcę i deromantyzacją całej tej brokatowej otoczki środków odurzających. Jakiś czas temu wspominałem, że - mimo mylącej, pieszczącej oczy estetyki - "Euforia" nie gloryfikuje zażywania. Proszę - oto dowód.
Ten epizod to wybitny, oscarowy występ Zendayi, która znów przypomniała, jak zdolną jest aktorką. W jej grze - pochylam się teraz przede wszystkim na początkowej sekwencji i akcji rozgrywającej się domu głównej bohaterki - kluczowa nie była brawura, a drobiazgi, szczegóły. A zatem: sposób, w jaki demoluje mieszkanie i kopie w drzwi; w jaki odpycha siostrę i matkę. Specyfika jej wypowiedzi. Cała dotychczasowa poza, krucha fasada pęka - niewiele wystarczyło, bo rozbić ją na kawałki.
Resztka kontroli przecieka przez palce - bohaterka miota się i ciska gromami, a najszczersza jest wtedy, gdy podkreśla, że sama się już nie poznaje i sama się nienawidzi. Widzimy jej wściekłość i chorobliwe zmęczenie - co gorsza, głód jest silniejszy od nich. To zachowanie i objawy odstawienia rozpoznają wszyscy, którzy nawet w minimalnym stopniu mieli do czynienia z osobami uzależnionymi - o tym, co ma miejsce później (deptanie uczuć wszystkich zainteresowanych, kradzieże, manipulacje) nie wspominając.
Do kolejnego pęknięcia dochodzi, gdy okazuje się, że w mieszkaniu cały czas przebywała Jules. Gniew Rue przenosi się na kolejne osoby - lawina okrutnych obelg sięgnie każdego. Do wszystkiego dochodzi skrywany w sercu żal do Jules, która latem porzuciła dziewczynę.
Widzimy zresztą, jak bardzo Jules czuje się dotknięta całą sytuacją - chyba jeszcze nigdy nie była tak cicha i potulna. Jej "kocham cię" okazuje się nieistotne, zdecydowanie mniej ważne od wartej dziesięć tysięcy baksów walizki, której zawartość matka spuściła w toalecie. Chora i zdradzona Jules w końcu poddaje się rezygnacji, ale głód i strach przed odwykiem mają ją w swoim władaniu.
Rozpoczyna się sekwencja "run, Rue, run".
Począwszy od skrzywdzenia kolejnych osób i wywołania chaosu w domu Cassie, poprzez włamanie, aż po ucieczkę przed policją, parkour i demolkę.
Nie da się ukryć, że pierwszy kwadrans odcinka "Stand Still Lke the Hummingbird" jest zdecydowanie najintensywniejszy (za sprawą emocjonalnej wagi całej sytuacji), jednak później akcja nie zwalnia tempa (mógłbym przyczepić się do niezdarności policji, ale sekwencja z jej udziałem była przecież w duchu "Euforii").
Kolejny znakomity moment odcinka to wizyta w domu Laurie - fenomenalna Martha Kelly, intonująca słowa w sposób absolutnie wyprany z emocji i zaprzeczający trosce, o której rzekomo świadczą, jest niezwykle niepokojąca. Z łatwością nakłania Rue do dożylnego zaaplikowania morfiny (oszukując ją wcześniej, że nie posiada żadnych tabletek), związując ją ze sobą w oczywisty sposób. W wannie Rue przypomina sobie niewinność, dzieciństwo spędzone z ojcem i mowę wygłoszoną na jego pogrzebie - "Euforia" znów korzysta z retrospekcji, by dobitniej zasugerować, czym napędzane są emocje bohaterki.
To był świetny, przejmujący odcinek - kulminacja kotłujących się emocji. Widzieliśmy już poniekąd coś podobnego: w retrospekcjach w pierwszej serii. Uzależnienie zatoczyło swój krąg - "Euforia" przypomina, że ta choroba to ciągłe powroty do najgorszych stanów i zachowań, a wyjść na prostą udaje się nielicznym. Dominującym uczuciem, które dopada wszystkich wokół, jest wyczerpanie.
Przyznam, że brakowało mi podobnych emocji w tym sezonie. Przed nami ostatnie trzy epizody - miejmy nadzieję, że Levinsonowi uda się uniknąć tendencji spadkowej.
Euforię obejrzycie na HBO GO.