Historia najważniejszych nagród branży filmowej zna przeróżne przypadki. Jak wiadomo, z werdyktem Akademii Filmowej nie każdy musi się zgadzać, ale są takie sytuacje, w których kapituła przyznająca Oscary popełniła naprawdę wiekopomne błędy. Poniżej największe wpadki, czyli filmy, które nie powinny otrzymać Oscara.
Miasto gniewu w 2006 roku
To jedna z głośniejszych kontrowersji w kontekście wyboru najlepszego filmu przez Akademię Filmową. "Miasto gniewu" to świetny film, ale absolutnie nie zasługujący na wielkie laury. Choćby tylko w zestawieniu z innymi nominowanymi w tym roku produkcjami. A przypominam, że podczas 78 ceremonii rozdania Oscarów konkurentami "Miasta gniewu" byli m.in. genialny "Capote" i wybitny "Brokeback Mountain", który stawiany był jako faworyt.
W 2005 roku konserwatywna Akademia nie była jednak gotowa na nagrodzenie filmu o tematyce homoseksualnej (dekadę później próbowała to na siłę odkręcić przyznając nagrodę "Moonlight") i wybór skierował się ku bezpiecznej opcji klasycznego dramatu w modnej wówczas strukturze mozaikowej.
Sam reżyser filmu, Paul Haggis, przyznał w wywiadach, że jego zdaniem "Miasto gniewu" nie zasługiwało na Oscara. O czymś to chyba świadczy.
Moonlight w 2017 roku
Oscar w kategorii "Najlepszy film" dla "Moonlight" to jeden z koronnych przykładów na to, jak poprawność polityczna wpływa niszcząco na sztukę. Nie jest to w żadnym razie zły film. Ma znakomite zdjęcia, jest świetnie wyreżyserowany, bardzo dobrze zagrany itd. Problem w tym, że nie jest to porywające dzieło, które posiada w sobie czynniki zdolne zapisać go w historii. To typowa opowieść o trudnym dorastaniu i pierwszej miłości, a tym co ją wyróżnia (i co sprawiło, że "Moonlight" otrzymał Oscara) to fakt, że opowiada o czarnym geju.
Widziałem już parę filmów o tematyce LGBT i naprawdę "Moonlight" niczym się pośród nich specjalnie nie wyróżnia, może jedynie stylem. Doceniam aktorstwo, reżyserię i zdjęcia, ale do tego są inne kategorie. "Najlepszy film" to, przynajmniej moim zdaniem, kategoria, która ujmuje w sobie całokształt i ma wyłonić dzieło, które realnie wyróżnia się spośród innych i potrafi oddziaływać emocjonalnie oraz zapisać się w historii.
"Moonlight" to piękny i poruszający film, ale jednak w granicach średniej. Nie miał on może specjalnie mocnej konkurencji w 2016 roku, ale nie był to ewidentnie najlepszy z nominowanych filmów.
Mnie najbardziej w tamtym roku poruszył "Nowy początek", film pokazujący, że science-fiction może opowiadać naprawdę wielkie i ponadczasowe tematy mówiące o problemach całej ludzkości, a nie w obrębie tylko jednej społeczności. Nagrodzenie "Moonlight" to ewidentnie polityczny ukłon w stronę mniejszości rasowych i seksualnych.
Spotlight w 2016 roku
"Spotlight" to trochę podobny przypadek do "Moonlight. Także i tutaj mamy do czynienia z polityką. Temat oczywiście niezmiernie ważny – zaraza pedofilii pośród księży w Kościele katolickim i usilne próby kleru, by zamieść temat pod dywan. Sam film również był dobry, ale w żadnym razie nie wybitny.
Mam więc wrażenie, że i tym razem Akademia nie wybrała najlepszego filmu roku, tylko chciała zabawić się w publicystykę i w ten sposób zająć stanowisko w dyskursie na temat pedofilii w Kościele. Ważne to i chwalebne, ale nie o to chodzi w Oscarach. Na pewno nie kosztem sztuki.
Za 50 lat temat pedofilii w Kościele będzie (mam nadzieję) smutnym wspomnieniem i młode pokolenie widzów, zachęcone rekomednacją "Najlepszy film 2015 roku" zobaczy tylko solidną produkcję, która nie zrobi na nikim szczególnego wrażenia. Jeśli to jest, według Akademii, najlepszy film 2015 roku, to nie ma co sięgać po inne.
A wybór naprawdę był nie niemały, bo pośród innych nominowanych w tym roku znalazł się o wiele ważniejszy (i lepszy) "Big Short", genialny "Pokój", czy nawet "Zjawa", która choć daleka od ideału, to czysto formalnie była niezwykłym osiągnięciem.
Rocky w 1977 roku
"Rocky" to jeden z moich ulubionych filmów wszech czasów. Niewiele produkcji oglądałem tyle razy co film, który przyniósł sławę Stallone’owi. Pod wieloma względami jest to ucieleśnienie kinowego amerykańskiego snu, współczesna bajka o tym, że nigdy nie należy się poddawać i wszystko jest możliwe.
Nie podważam wielkości "Rocky’ego", natomiast jego wybór na najlepszy film 1976 roku plasuję w kategorii "drobnych nieporozumień". Nie twierdzę od razu, że Oscara powinny dostawać artystyczne filmy z rozbudowaną historią. Czasem prosta opowieść z wyrazistym morałem wystarczy, by stać się arcydziełem, jeśli jest odpowiednio poskładana.
"Rocky’emu" do arcydzieła w moim mniemaniu blisko. Natomiast podczas ceremonii rozdania Oscarów film ten pokonał takie dzieła jak genialna i ponadczasowa "Sieć" oraz "Taksówkarz" (pierwszy raz, gdy Akademia dała prztyczka w nos Martinowi Scorsese, powtórzy to jeszcze kilka razy w przyszłości). Przy całej mojej sympatii dla "Rocky’ego", nie jest to lepszy film niż arcydzieła Scorsese i Lumeta, choć z pewnością stał się o wiele bardziej popularny i kultowy.
Infiltracja w 2007 roku
"Inflitracja" to wybitne dzieło, nie zrozumcie mnie źle. W dodatku film ten nie miał zbyt mocnej konkurencji pośród nominowanych (poza "Małą Miss", ale domyślam się, że Akademia nie dorosła jeszcze do nagradzania komedii i ciągle uważa, że artystycznie wyżej znajduje się dramat). Problem z "Inflitracją" mam taki, że ten film jest remakiem znakomitego azjatyckiego "Infernal Affairs". Moim zdaniem remake ten przebija oryginał.
I nie chodzi nawet o to, że najlepszym filmem 2006 roku według Akademii zostaje film, który nie jest oryginalny, bo oparty o produkcję sprzed kilku lat wstecz. Sęk w tym, że "Inflitrację" wyreżyserował sam Martin Scorsese i jest to jego największy sukces w kontekście Oscarów w całej karierze. Człowiek, którego wcześniej Akademia skandalicznie pomijała przy takich filmach jak "Taksówkarz", "Wściekły Byk" czy "Chłopcy z ferajny" został doceniony statuetkami (także jako reżyser) za odtwórczą pracę, która w dodatku nie jest nawet w pierwszej piątce jego najlepszych dokonań. To ewidentnie pokazuje, że Oscary nie są do końca wiarygodnym miernikiem jakości.
Zakochany Szekspir w 1999 roku
Sukces komercyjny i artystyczny tego filmu to idealny przykład na to, jak cały system nagradzania filmów przez Akademię Filmową, i nie tylko, jest wadliwy. Wszystko zaczęło się od tego, że to właśnie przed "Zakochanym Szekspirem" zadebiutował pierwszy zwiastun prequela "Gwiezdnych Wojen", czyli "Mrocznego widma".
Jeszcze w 1998 roku, kiedy nikt nie wiedział co przyniesie przyszłość, "Mroczne widmo" było najbardziej oczekiwanym filmem wszech czasów. Hype na tę produkcję był ogromny. Pamiętajmy, że było to w czasach, kiedy ostatni odcinek sagi, "Powrót Jedi" był w kinach 15 lat wcześniej. Wieści o tym, że "Gwiezdne wojny" powrócą do kin elektryzowały cały świat.
Powszechny internet był wówczas w powijakach, więc by zobaczyć pierwszy zwiastun, do kin ruszyły tłumy widzów wykupując bilety na "Zakochanego Szekspira" (spora część fanów nie zostawała na filmie). Stąd wziął się ogromny komercyjny sukces tej produkcji, o której zaczęło być z tego powodu głośno.
Krytycy doszukując się powodu, dla którego ten film jest takim przebojem, zaczęli go wychwalać, choć jest on niczym więcej niż przyjemną produkcją ze świetnymi kostiumami i scenografią. A na sam koniec podłączyła się też pod to ślepo Akademia Filmowa i wręczyła temu filmowi Oscara za najlepszy film, pomimo tego, że jego konkurentami były tak wybitne dzieła jak "Elisabeth", "Życie jest piękne"(!), "Szeregowiec Ryan" (!!!) i "Cienka czerwona linia" (ostatni wielki film Terrence’a Malicka). Sami zdecydujcie co o tym myśleć.
Angielski pacjent w 1997 roku
"Angielski pacjent" to właściwie klasyczny przypadek sentymentalizmu Akademii Filmowej. Członkowie kapituły przyznającej Oscary tak bardzo tęsknili za starym dobrym melodramatem, że z łatwością ulegli wystawnej produkcji. Z jednej strony, wiedząc jaki jest ich słaby punkt trudno się dziwić, że uwiódł ich "Angielski pacjent", bo to piękny wizualnie obraz w dodatku ze świetnymi rolami Ralpha Fiennesa i Kristin Scott Thomas (jeden z lepszych miłosnych duetów ostatnich 20 lat).
Jednak poza tym, że film jest formalnie dobrze zrobiony i odwołuje się do klasycznych romansowych widowisk, powinien reprezentować znacznie więcej, aby dostać najważniejszego Oscara ze wszystkich. O ile oczywiście traktujemy te nagrody poważnie.
A gdy zestawimy sobie "Angielskiego pacjenta" z innymi nominowanymi filmami w tamtym roku to, zaczyna się poważniejsze zagadnienie. Bo nikt nie jest w stanie mi wmówić, że ów film jest lepszy niż "Jerry Maguire", "Sekrety i kłamstwa" (jeden z najlepszych filmów lat 90) oraz "Fargo". Błagam!
Zwyczajni ludzie w 1981 roku
A teraz łapka bądź klawiatura w górę – kto z was oglądał "Zwyczajnych ludzi"? Ktoś w ogóle go pamięta? Ja szczerze mówiąc musiałem go sobie przypomnieć. To bardzo dobry film o rozpadzie rodziny amerykańskiej klasy średniej, do tego reżyserski debiut Roberta Redforda.
Tylko wyobraźcie sobie, że "Zwyczajni ludzie", według Akademii Filmowej, był lepszym filmem niż "Człowiek słoń" Davida Lyncha i przede wszystkim, "Wściekły byk" Martina Scorsese (!). Oba dziś zaliczane są do klasyki i najlepszych filmów wszech czasów, podczas gdy "Zwyczajni ludzie" ewidentnie nie przetrwali próby czasu, choć powtarzam, to naprawdę znakomity dramat. Tym niemniej ten wybór potwierdza, że Oscary należy przyjmować z dystansem i nie traktować jako absolutnej wyroczni.