REKLAMA

Rok 2019 miał rekordową liczbę filmów superbohaterskich. Kto zaskoczył, kto zasłużył na rózgę i kto był najlepszy?

Okres ponoworoczny co roku specjalizuje się rozmaitymi rankingami i podsumowaniami. Spośród wielu z nich top najlepszych i najgorszych produkcji superbohaterskich wyrasta na jeden z kluczowych. Bo obecnie żaden gatunek nie liczy się tak bardzo w Hollywood jak właśnie adaptacje komiksów.

filmy superbohaterskie 2019
REKLAMA
REKLAMA

Dziewięć pełnometrażowych produkcji. Trzy części Marvel Cinematic Universe, dwa filmy DC, tyleż samo niezależnych dzieł i hollywoodzkich abominacji. Tak wyglądał zeszły rok w kinie superbohaterskim - rekordowym pod względem obfitości kinowych debiutów. Które produkcje zaskoczyły pozytywnie, a które powinny zostać zrobione na nowo? Kto został wybrany zwycięzcą pośród mścicieli w maskach i herosów w pelerynach? Wszystkiego dowiecie z naszego zestawienia.

Filmy superbohaterskie 2019 - ranking od najgorszego do najlepszego:

Jak doskonale wiadomo, nie należy oceniać książki po okładce. Osobiście uważam, że decydowanie na podstawie pierwszego zdania (rzekomo kluczowego) również jest błędem. Ale jak zawsze istnieją wyjątki od reguły i zeszłoroczny „Hellboy” jest właśnie takim wyjątkiem. Otwierająca film sekwencja, choć trwa niecałe dwie minuty pokazuje w pełni okazałości wszystkie problemy z nową adaptacją popularnego komiksu, a jest ich naprawdę sporo.

Na najbardziej podstawowym poziomie przeciwko „Hellboyowi” działają trzy kwestie: przeraźliwe chaotyczna i poszatkowana fabuła, okropnie drętwy, nieśmieszny (poza dwoma wypadkami) humor oraz jedne z najgorszych choreografii walk z użyciem CGI, jakie widziałem w produkcji o takim budżecie. Film Neila Marshalla wygląda okropnie, brzmi niewiele lepiej, a w końcowym rozrachunku nie prowadzi do niczego ciekawego. I to mimo, że opiera się na jednych z najbardziej docenianych komiksów z serii Mike'a Mignoli. Poprzednie dwie adaptacje od Guillermo Del Toro nie były idealne, ale trudno nie zgodzić się z opinią, że najnowszy film nie dorasta im nawet do pięt.

Werdykt: Nowy „Hellboy” został wyciągnięty z dna czeluści piekielnych, żeby straszyć nas okropnymi efektami specjalnymi, pogmatwaną fabułą i przeraźliwie nijaką wariacją na temat arturiańskich legend. David Harbour nie uratowałby tego filmu, nawet jakby na ekranie towarzyszyłby mu drugi Hellboy w wykonaniu Rona Perlmana.

Filmy o mutantach stanowią jedną z najliczniejszych i najważniejszych podgrup w kinie superbohaterskim. Gdyby nie sukces „X-Men” i „X-Men 2” być może nigdy nie doczekalibyśmy się Marvel Cinematic Universe. Każdy fan drużyny stworzonej przez Charlesa Xaviera wie jednak, że adaptacje „X-Menów” wzbudzały prawdziwy roller-coaster emocji. Po dwóch udanych filmach przyszedł czas na katastrofy znane jako „X-Men: Ostatni bastion” i „X-Men Geneza: Wolverine”. Po soft reboocie z 2011 wydawało się jednak, że seria może wrócić na dobre tory. Nic z tych rzeczy, poza „Loganem” wszystkie powstałe później filmy o X-Menach były coraz gorsze (nie liczę filmów o „Deadpoolu”, bo je tak naprawdę nic nie łączyło z pozostałymi częściami).

Z tego właśnie powodu wszyscy fani komiksów o mutantach skrycie cieszyliby się z odzyskania praw do postaci przez Marvela, nawet gdyby „X-Men: Mroczna Phoenix” okazał się udanym filmem. Co oczywiście nie miało miejsca. Produkcja w reżyserii Simona Kinberga to kolejna po „Ostatnim bastionie” pseud0-adaptacja jednego z najsłynniejszych historii z komiksów o X-Menach. Właściwie nic tutaj nie wychodzi. Ani odwołanie do klasycznej opowieści, ani zarysowanie sensownej, wciągającej fabuły filmowej. Twórcy powtórzyli wszystkie błędy 3. części, a jednocześnie dołożyli sporo nowych. Trudno się jednak dziwić, skoro prace nad produkcją przebiegały w warunkach ciągłych zmian, a kluczowe elementy fabularne musiały zostać zmienione przez... następny film na tej liście, czyli „Kapitan Marvel”.

Werdykt: Bezbarwna, przewidywalna i w obecnych okoliczności niepotrzebna adaptacja słynnej sagi Mrocznej Phoenix. Mutanci zasłużyli na lepsze pożegnanie, ale mówiąc całkiem szczerze, raczej nie byłoby stać ich na nic więcej. Na planie nie było nikogo o charyzmie choćby zbliżonej do Patricka Stewarta, Hugh Jackmana, Iana McKellena czy przynajmniej Ryana Reynoldsa.

W zeszłym roku do kin trafiły trzy filmy należące do Marvel Cinematic Universe i nie ma najmniejszych wątpliwości, który z nich był najsłabszy. „Kapitan Marvel” to dzieło nijakie nawet jak na standardy często mierzącego swoje fabuły od linijki Disneya. Wszystko jest tu do bólu poprawne, a nic zaskakującego czy niespodziewanego. Samo w sobie nie byłoby to może jeszcze wielką tragedią, ale od origin story należy wymagać przynajmniej interesującego przedstawienia własnej bohaterki.

Mar-Vel, Carol Danvers czy też Kapitan Marvel to postać o wielu mianach, ale całkowitym braku osobowości. Wszyscy wokół opowiadają o niej niestworzone historie (przeciwnicy mówią, że za bardzo ulega emocjom, a jej przyjaciele wychwalają, że jest mądra, zabawna, troskliwa, pomocna, niepokorna itd.). Widzowie przez cały czas trwania filmów ani razu nie mogą się o tym jednak przekonać. Finalnie Carol zostaje zdefiniowana przez swoje moce. Najpierw ma je ograniczone, ale mimo to radzi sobie w każdej sytuacji, a potem nieograniczone i... nadal radzi sobie w każdej sytuacji. Tylko, że za drugim razem robi to z jeszcze większą pewnością siebie. Nuda to nigdy nie jest określenie, które powinno się pojawić przy okazji filmów Marvel Studios, a w przypadku „Kapitan Marvel” może być odmieniana w każdym przypadku. To leniwy prequel, bardzo przeciętny film akcji i w dużej mierze nijaka historia.

Werdykt: „Kapitan Marvel” to symboliczny przykład wszystkich negatywnych cech, jakie znaleźć można w solowych filmach Marvela. Warto ją obejrzeć tylko do poduszki, jeśli akurat dręczy nas bez bezsenność.

M. Night Shyamalan to postać z różnych, często słusznych powodów kontrowersyjna. Z jednej strony reżyser o wyraźnie indywidualnym stylu i często ciekawych pomysłach, a z drugiej jeden z najbardziej przereklamowanych hollywoodzkich scenarzystów, którego historie rozpadają się często łatwiej niż domek z kart. W tym sensie „Glass” jest o tyle zaskoczeniem, że nie mieści się w żadnej z opisanych kategorii. Na poziomie realizacji, stylu i prowadzenia fabuły to film absolutnie zwyczajny. Wykorzystujący co prawda schematy komiksów superbohaterskich z delikatnym mrugnięciem do widz, ale bądźmy szczerzy - w 2019 roku znajomość tego typu rzeczy nie jest niczym specjalnym. To już nie czasy „Niezniszczalnego”.

„Glass” stanowi zamknięcie trylogii rozpoczętej właśnie przez tę produkcję z 2000 roku i trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że to najsłabsza ze wszystkich części. Stosunkowo przewidywalna, rozwijana w ślamazarnym tempie. Ma oczywiście swoje mocne strony. „Glass” na pewno nie zawodzi na poziomie aktorskim, a wielu widzów z pewnością opowie się też za widocznym w filmie sentymentem, by przenieść superbohaterskie opowieści z powrotem na poziom ludzkich historii. Ale ciekawa wizja a jej wykonanie to dwie różne rzeczy. Największy zwrot akcji w ostatnim filmie „mistrza twistów” następuje po godzinie przekonywania widza, że oglądani na ekranie bohaterowie nie mieli supermocy. Wtem okazuje się, że jednak mieli... Ktokolwiek z tysięcy widzów oglądających ten film był zaskoczony?

Werdykt: Głównie dla fanów całej trylogii i osób, które uważają, że znajomość pierwszego komiksu z Supermanem czyni ich ekspertów od komiksowego medium.

Spider-Man nie bez powodu jest obok Batmana globalnie najpopularniejszych komiksowym superbohaterem. To naprawdę doskonała, wielowymiarowa postać, która nadaje się równie dobrze do dramatu i komedii. Co nie oznacza, że w przeszłości mieliśmy do czynienia tylko z udanymi pełnometrażowymi produkcjami o tym bohaterze. Oba filmu poświęcone Peterowi Parkerowi z Marvel Cinematic Universe lądują gdzieś pośrodku stawki. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka.

To zdecydowanie kompetentne produkcje, Tom Holland doskonale nadaje się do grania młodego Człowieka-Pająka, a „Spider-Man: Daleko od domu” zyskuje dodatkowo sporo wizualnej świeżości ze względu na wykorzystanie innych niż Nowy Jork lokacji. Trudno nie oprzeć się jednak wrażeniu, że siłą napędową obu produkcji Marvel Studios jest nie Parker a Tony Stark. To przeciwko niemu występują złoczyńcy, to z jego nieobecnością musi poradzić sobie Spider-Man. Jeden film o nauce bycia superbohaterem chyba by wystarczył. Fani paradoksalnie chwalą pozbycia się fragmentu z wujkiem Benem, a jednocześnie nie zauważają, że „Spider-Man: Homecoming” i „Spider-Man: Daleko od domu” to filmy głównie o odpowiedzialności. A przy tym trochę zbyt podobne do siebie, by któryś zasłużył na najwyższe możliwe oceny

Werdykt: „Spider-Man: Daleko od domu” to wciąż bardziej film o Iron Manie i jego znaczeniu dla Petera niż produkcja całkowicie mu poświęcona. Ma swoje świetne momenty humorystyczne, niezłe CGI i rozwija Parkera jako postać, ale finał zdecydowanie mógłby wywrzeć większe wrażenie.

Brightburn: Syn ciemności

Superman to prawdziwa ikona superbohaterskiego świata, bez wspomnienia której nie można opowiadać o istocie tego gatunku. Nie sposób uciec jednak od faktu, że w 2020 roku wielu czytelników komiksów i widzów uważa Człowieka ze Stali za postać nudną i jednowymiarową. A to najzwyczajniej w świecie nieprawda - Superman ma olbrzymi, ale trudny do wydobycia potencjał. „Brightburn - Syn ciemności” próbuje to zrobić, stawiając niezwykle ciekawe pytanie: Co stałoby się, gdyby Kal-El został wysłany na Ziemię nie z przesłaniem nadziei a zniszczenia?

Film wyprodukowany przez Jamesa Gunna (i współtworzony przez niego z członkami swojej rodziny) przedstawia rzeczywistość identyczną z tą, w której wychował się Superman, ale ubiera ją w rami krwawego horroru. I co by nie mówić o jakości całej produkcji, elementy brutalnego kina grozy są tutaj przeważnie naprawdę skuteczne. Tak naprawdę jedynym powodem, dla którego „Brightburn” nie ma prawa znaleźć się wyżej na liście jest ogrom potencjału zawartego w tym pomyśle. Wizja morderczego nadczłowieka każe zastanowić się nad wieloma etycznymi i filozoficznymi pytaniami, z którymi współczesny horror raczej nie chce mieć nic wspólnego. Zamknięty w ramach kina gatunkowego „Syn ciemności” po prostu nie jest w stanie wspiąć się wyżej niż górna granica krwawej rozwałki.

Werdykt: Brandon Breyer nie zapisze się w annałach najciekawszych bohaterów horroru, ani kina superbohaterskiego. Ale „Brightburn: Syn ciemności” jest wystarczająco skutecznym horrorem i na tyle ciekawym pomysłem, żebym zacierał ręce na myśl o potencjalnym uniwersum z morderczymi superbohaterami.

Od czasu premiery „Avengers: Koniec gry” minęło już kilka miesięcy, więc można na spokojnie przeanalizować wszystkie mocne i słabe strony tej produkcji. Co wbrew pozorom nie jest wcale łatwe, bo najlepiej zarabiający film w dziejach siłą rzeczy budzi silne emocje. Dlatego jego widzowie podzielili się na dwa skrajnie przeciwstawne obozy. Pierwszy głosi, że to doskonałe zamknięcie dekady istnienia MCU, a drugi określa „Avengers: Endgame” największym rozczarowaniem roku. W pewnym sensie obie grupy mają rację. Osobiście jestem w dużej mierze fanem dzieła braci Russo (więcej na ten temat przeczytacie w mojej recenzji), ale absolutnie rozumiem malkontentów.

Na najbardziej podstawowym poziomie „Avengers: Koniec gry” może się pochwalić chaotycznie prowadzoną historią, pełną dziur fabularnych i finałową walką, która na poziomie oryginalności choreografii i efektów specjalnych zawiodła na całej linii. Odbiór filmu braci Russo będzie jednak zupełnie inny, gdy zdamy sobie sprawę z jego kulturowej wagi. Jeśli damy się porwać trwającej od lat relacji z bohaterami i zrozumiemy, jak wielki wpływ ich istnienie miało na popkulturę, to odkryjemy produkcję emocjonalnie spełnioną i zarazem doskonałe zakończenie Marvel Cinematic Universe. Co oczywiście zarazem sprawia, że wszystkie kolejne filmy Marvela tworzone w tym samym świecie nie mają najmniejszego sensu.

Werdykt: Jeżeli na wspomnienie poświęcenia Tony'ego Starka wciąż ronicie łezkę, Kapitan Ameryka to wasz najlepszy druh, a trudną relację Bannera z Hulkiem śledzicie z zapartym tchem, niczym najlepszy sitcom, to „Avengers: Endgame” jest filmem dla was.

Na dwóch czołowych miejscach rankingu za zeszły rok postawiłem na produkcje od Warner Bros. i DC. To być może do pewnego stopnia efekt tego, jak bardzo się od siebie odróżniają. Praktycznie wszystkie dotychczasowe filmy Marvela starają się zachować identyczny ton będący mieszanką komedii, akcji i delikatnego dramatu. Nie przesadzają w żadną stronę, bo mają za zadanie trafić do jak najszerszego grona odbiorców. Tymczasem „Shazam!” to niebojąca się własnego stylu komedia z elementami familijnymi, która nawet przez moment nie traktuje swojego bohatera i jego przeciwnika serio.

Taka decyzja mogła się skończyć katastrofą, ale (jak pisałem w przedpremierowej recenzji) w filmie widać ogromne pokłady miłości twórców do komiksowej konwencji. Z jednej strony potrafią ją bezlitośnie parodiować i wyśmiewać, a z drugiej nigdy nie traktują własnej widowni jak idiotów, bo ci lubią opowieści o herosach w rajtuzach. To niezwykle odświeżające podejście i pozwala „Shazamowi!” umknąć problemom, z którymi muszą się stykać inne niskobudżetowe filmy superbohaterskie. Bo oczywiście można by narzekać na słabe CGI, tandetne kostiumy, dosyć przewidywalne walki i fabułę. „Shazam!” nie jest filmem bez wad. Nie traktuje się jednak zbyt poważnie, jednocześnie nagradzając widza wiarygodnymi i sympatycznymi bohaterami.

Werdykt: „Shazam!” to superbohaterska komedia robiona z sercem. Nie zrewolucjonizuje kina, ale w żadnym momencie nie próbuje nas przekonać, że ma taki zamiar. Billy Batson dzięki tej produkcji z pewnością zyskał sobie wielu fanów, którzy wcześniej nie mieli pojęcia o jego istnieniu. Czegóż z punktu widzenia komiksowej postaci chcieć więcej?

„Joker” najlepszym superbohaterskim filmem 2019 roku? Toż to szok! A już mówiąc całkiem serio, nie jest to wybór w żadnym razie zaskakujący czy nawet kontrowersyjny. Film Todda Phillipsa wywołuje co prawda sprzeciw części recenzenckiego środowiska w Stanach Zjednoczonych, ale większość jego przeciwników przypisuje mu cechy, których tam absolutnie nie ma. Mówiąc wprost, najwięksi przeciwnicy „Jokera” nastawili się negatywnie do tego filmu jeszcze przed jego obejrzeniem. Wszyscy pozostali zapoznali się z opowieścią, która jest nieoczywista, wciągająca, niedająca spokoju i mówiąca wiele na temat naszego świata oraz nas samych.

REKLAMA

Czy „Joker” to film idealny? Nie, ma swoje mniejsze i większe problemy, ale w żadnym razie nie przeważają one licznych pozytywów (bardziej pogłębioną recenzję znajdziecie TUTAJ). Kino superbohaterskie potrzebowało takiego bohatera jak Arthur Fleck i takiej niepokornej produkcji jak „Joker”. Zwykłem powtarzać, że „Ostatni Jedi” to zły film i jeszcze gorsza część „Gwiezdnych wojen”. Z dziełem Todda Phillipsa jest dokładnie na odwrót. To świetna produkcja, która działa, nawet jeśli nie wiemy nic o komiksowym pierwowzorze. Ale jednocześnie w żadnym razie nie odcinka się od komiksowych korzeni, wręcz przeciwnie - reinterpretuje je na nowe sposoby. Mam nadzieję, że jej śladem pójdą kolejne podobne filmy, a DC ostatecznie porzuci nieudolne naśladowanie Marvela (choć sądząc po opublikowanych do tej pory materiałach z „Ptaków Nocy” raczej się tak nie stanie).

Werdykt: Król mógł być tylko jeden i w tym roku bezsprzecznie został nim Joker. Film Todda Phillipsa podbił cały świat, stał się źródłem dyskusji, memów, filozoficznych rozpraw i dziesiątek fanowski teorii. A przede wszystkim sprawdza się jako solowa produkcja poświęcona komiksowemu bohaterowi, który jednocześnie jest człowiekiem. Tylko tyle i aż tyle.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA