High as Hope emanuje wielką kobiecą siłą. Recenzja płyty Florence and the Machine - High as Hope
Członkowie grupy Florence and the Machine świeżakami w branży już dawno nie są. Wiedzą jak robić muzykę, która spodoba się ich fanom, jednocześnie będzie w stanie zainteresować nowych odbiorców. Takie kompozycje trafiły na czwarty album formacji - High as Hope.
OCENA
Florence Welch i ja nie zawsze miałyśmy ze sobą po drodze. Owszem, Lungs z 2009 roku, debiutancki album dowodzonej przez nią grupy, to było coś, ruszyło mnie, znalazłam tam kilka kawałków, które uwielbiam do dziś. Jednak później oddaliłyśmy się od siebie. Florence poszła w jeszcze bardziej epickie, pełne patosu kompozycje. Mnie brakowało z kolei tej dzikości, którą poznałam na pierwszym albumie.
Teraz nasze drogi znów się spotykają.
Czwarty album Florence and the Machine, High as Hope, rusza mnie podobnie jak przez kilkoma laty Lungs. Pannę Welch już od dawna można nazwać wyświechtanym mianem artystki pełnej. To znaczy takiej, która wie co i jak chce robić, jak wyglądać, co prezentować na scenie i konsekwentnie wprowadza to w życie. Konsekwentnie nie znaczy, że jest to jakiś sztywny plan; to raczej intuicja, która zawsze była po jej stronie.
Na High as Hope nie brakuje oczywiście patetycznych tonów w ilościach dla mnie nieznośnych. Jak choćby w singlu Big God, kiedy to Florence niepotrzebnie przechwala się umiejętnościami wokalnymi. Mimo to, kupuję tę płytę. Tak jak znowu kupuję Florence, z całym jej anturażem, zwiewną koafiurą, sukniami i wiankami itd. Brakuje jeszcze tylko bufiastych rękawów, uwielbianych przez innego rudzielca, Anię Shirley.
Wspomniany Big God oprócz tego, czego nie lubię u Welch, ma w sobie to, co w niej bardzo lubię - energię, pazur, siłę, jakkolwiek by to nazwać. Coś, co sprawia, że słowa piosenki You need a big god / Big enough to hold your love / You need a big god / Big enough to fill you up brzmią jeszcze potężniej. Jakby autorka brała się za bary co najmniej z całym światem.
Na High as Hope pięknie przeplatają się rozmaite wątki muzyczne, takie jak saksofon we wspomnianym Big God (Kamasi Washington!), etniczne bębnienie w 100 years czy instrumenty dęte w pędzącym South London Forever; numerze, dynamiką oddającym charakter miasta, o którym wspomina tytuł.
I zdaje się, że to nie single będą moimi ulubieńcami w tym gronie.
Sky Full of Song to przeciętniak. Big God brzmi o niebo lepiej, ale to jeszcze nie to. Z kolei Hunger to świetna kompozycja z fajną historią. Ale to takie kawałki jak June czy No Choir sprawią, że będę wracać do tego albumu nie raz. Zwłaszcza ten drugi, który ujmuje melodią i stopniowo rozwijaną narracją.
A skoro już zostało wspomniane doświadczenie zespołu, iść za tym musi i dojrzałość, dostrzegalna i w kompozycjach, i w tekstach. Tak też się dzieje; High as Hope to mocny, przemyślany materiał. Zawierający z jednej strony ulotność i delikatność, z drugiej zaś emanujący wielką kobiecą siłą.