Prawdę mówiąc, odnoszę wrażenie, że Fabryka Słów nie do końca wie, gdzie Jacka Komudę zaszufladkować. Z jednej strony, dorabianie mu mitu o nienawiści do Sienkiewicza i "popłuczyn" po nim, z drugiej, po usunięciu z tekstu swawoli bohaterów - różnicy, która dzieli dwóch autorów i ich dzieła - niekoniecznie się już one wiele różnią. A przynajmniej różniły, bowiem Komuda zmienia scenerię.
Jako rodowity gdańszczanin, usłyszawszy o tej książce bardzo się ucieszyłem. Jeżeli Kraków i Warszawa nazywano klejnotami w koronie Rzeczypospolitej, to Gdańsk był tym największym z nich. To jedyne polskie prawdziwie "europejskie" miasto, jeżeli wiecie, o co chodzi - Gdańsk przypominał Amsterdam, kiedy przez port szło zboże z całego kraju. Właśnie to opisuje Komuda - potęgę miasta, kupieckie interesy i giełdę na Dworze Artusa. Gdzieś wśród tego przepychu ociekających złotem ulic z jednej strony, a biedą tych, którym się nie udało, stoi Arendt Dickmann. Co lepsi historycy uśmiechnęli się na pewno, a reszcie należą się wyjaśnienia - Dickmann jest spolszczonym holendrem (kolejny dowód na potęgę Rzeczypospolitej, pozwolę sobie wtrącić), późniejszym dowódcą zwycięskich okrętów polskich pod Oliwą, gdzie zginął, zabity przypadkowo przez zabłąkaną, podobno także polską, kulę. Niemniej jednak Dickmann stoi na skraju bankructwa, a fakt, że jego żona jest w stanie zwiastującym rychłą śmierć, zmusza go do podjęcia decyzji o powrocie na okręt. W tym samym czasie, po Bałtyku grasuje Lewiatan - dla jednych legendarny morski stwór, dla innych tylko podszywający się pirat. Traf chciał, że dawny okręt Dickmanna - Die Prinzessin von Polen - został właśnie napadnięty przez, jak wszyscy myślą, potwora. Komisja Okrętów niechętnie przyznaje mu Prinzessin, po czym Dickmann wyrusza na misję unicestwienia Lewiatana wraz z panem Jakimowskim - polskim szlachcicem z dziada pradziada.
Może zacznijmy od tego, że każda nowa książka Komudy mnie cieszy, a zwłaszcza taka o moim mieście. Po dobrym, acz nie rewelacyjnym Diable Łańcuckim, przyszła pora na Pomorze. Zmiana scenerii wyszła zdecydowanie na plus, także nawet mieszkańcy Sanoka, Przemyśla i okolic nie będą aż tak zawiedzeni. Tak samo świetnie autor poradził sobie z historycznymi aspektami zmiany lokalizacji powieści - wszystko nazywa się tak jak kiedyś, wygląda tak jak kiedyś i nawet można poczuć, jak kiedyś w Gdańsku było. Nawet ja, a znam Stare Miasto bardzo dobrze, dowiadywałem się wielu rzeczy wynikających z przeszłych zastosowań reprezentacyjnych budynków - kiedy chociażby Dwór Artusa był giełdą.
Ale Komuda nie byłby Komudą, gdyby ta książka w sferze bitew i walk wyglądała inaczej niż poprzednie. To jest jego cecha, że tak powiem, rozpoznawcza w pewnym sensie. Znając wcześniejsze jego książki, trudno oprzeć się wrażeniu, że fragmenty kolejnych są tylko lekko przerobioną wersją. Tak samo trudny do ogarnięcia dla zwykłego czytelnika jest staropolski system walki, wszystkie nazwy cięć i ciosów. Faktem jest, że nie każdy ma szczęście w pełni móc sobie wyobrazić, jak tak właściwie potoczyła się zwada i dlaczego właśnie ten szlachcic leży z rozciętą głową. To tak samo, cecha wszystkich książek Komudy. Znajomy, który zna się na fechtunku, rzucił kiedyś także uwagę, że autor, również szermierz, cały czas opisuje te same, prawdopodobnie swoje ulubione ruchy - lecz dla mnie to było niedostrzegalne.
Mało odkrywcze, ale nadal ciekawe. Tak można w jednym zdaniu streścić to, co Komuda oddał swoim czytelnikom. Gdziekolwiek nie byłby jednak zaszufladkowany, warto czytać dlatego, by poznać prawdę z nieco innej strony niż opisał to Sienkiewicz, z tej, ujmę to, prozaicznej, nieco bardziej życiowej. Jeżeli lubicie ten okres w dziejach naszego kraju, a dość macie Oleńki oznajmiającej Kmicicowi, że "niegodna jest całować jego ran", Komuda jest dla Was.