REKLAMA

Gra - Max Payne

Max is here now. You know Max. Oczywiście, że wszyscy znają pana o jakże wiele mówiącym nazwisku Maksymilian Ból. A więc może dać sobie spokój z pisaniem tej recenzji, skoro wszyscy go znacie? A zresztą, co mi tam. Jeśli dzięki temu tekstowi uda mi się nawrócić choć jedną zbłąkaną duszyczkę, która nigdy nie doświadczyła przyjemności wparowania szczupakiem do pokoju pełnego typów spod ciemnej gwiazdy - uznać będę mógł swe zadanie za wykonane.

Rozrywka Blog
REKLAMA

Maksio nigdy nie miał szczęścia w życiu. Tyrał ciężko jako podrzędny gliniarzyna w NYPD, a oprócz tego miał żonę i bachora do wykarmienia w domu. Pewnego pięknego dnia jednak zastał ich zwłoki i trzech naćpanych bandziorów, którzy wyrwali go z tego koszmaru. Nie wiedzieć czemu, nasz gieroj zastrzelił ich i resztę swego zapchlonego życia postanowił poświęcić walce z ludźmi, którzy wypuścili na czarny rynek narkotyk, którymi nagrzani byli zabójcy żony i córki - Valkirię. Ku naszej uciesze, oczywiście.

REKLAMA

O Maksie Payne prawdopodobnie nikt by dziś nie pamiętał, gdyby nie dwa słowa - bullet time. Kto oglądał Matrixa (a ktokolwiek nie?), wie, "o co kaman". Pomyślcie tylko - wbiegacie pomiędzy wrogów i ledwo uchodząc z życiem wystrzeliwujecie wszystkich do nogi. Nudne? No więc zróbcie to samo, ale pamiętajcie o rzuceniu się szczupakiem w zwolnionym czasie i obracając się, częstujcie klientów ołowiem. Od razu lepiej, prawda? I to dzięki temu zabiegowi właśnie Max na stałe wpisał się złotymi zgłoskami w historii gier. No i znalazł mnóstwo naśladowców, w tym, moim zdaniem, bardzo udane, Total Overdose. Jednak trzeba przyznać - festyniarski klimat TO chowa się przed sugestywną, subtelną, dekadencką niemal atmosferą mistrza.

A ta budowana jest nie tylko znakomitą, filmową fabułą, ale przede wszystkim miejscami naszych zmagań. Opuszczona stacja metra, obskurny hotel, zamieszkałe przez lumpów, popadające w ruinę budynki, które kiedyś można było nazwać mieszkalnymi. Wszędzie wokół brud i syf, a po okolicy kręcą się osobnicy naćpani Valkirią. Gdy widzimy takiego delikwenta, palec mimowolnie chce nacisnąć spust, byle tylko skończyć ich męczarnie i nie pozwolić, by komuś innemu przytrafiła się taka sama tragedia jak Maxowi. Klimat w późniejszych etapach nieco pryska, gdy lądujemy w sterylnych wnętrzach laboratorium czy wieżowca. Nie zmieniają się za to sukinkoty, których poślemy do piachu. Na początku są to byle żule i chłopcy na posyłki, totalni amatorzy. Później jednak do akcji wkraczają znakomicie wyszkoleni komandosi czy ochroniarze (nie, nie tacy jak goryle znani z polskich dyskotek).

A my oczywiście staniemy z nimi w szranki. I to z całkiem niezłym arsenałem za pazuchą. W kieszeniach Maxa walają się takie zabawki jak choćby Desert Eagle, Ingram, obrzyn, Jackhammer, karabin M4, snajperka, a także prawdziwy rarytas dla fanów wschodniej kinematografii i każdego chojraka - Beretta. A najlepiej dwie, żeby poczuć się niczym Chow Yun Fat z Hard Boiled. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, nawet miłośnik kasowania wrogów za pomocą siły własnych mięśni i najlepszych gatunków drewna. Okazji na przetrącenie karku jednak praktycznie nie ma i jedyne, na co się kijaszek zdaje, to rozbijanie skrzynek.

A to wszystko, w połączeniu z możliwością robienia uników w zwolnionym tempie, daje niesamowity efekt. Max Payne jest bodaj najbardziej filmową ze wszystkich gier, jakie dane mi było ujrzeć. Dzięki niezwykle szybkiej, bezkompromisowej akcji oraz fabule czujemy się jak na sali kinowej. Przyczyniają się do tego również przerywniki, które zostały zrealizowane w formie komiksu. Wydawać by się mogło, że nie jest to zbyt dobra forma, jednak w praktyce sprawdza się wręcz genialnie.

Gra jest absolutnie liniowa, podążamy jedną, z góry ustaloną ścieżką. Jak już jednak wspomniałem - akcja została poprowadzona w taki sposób, że nie zaznamy zbyt wielu chwil wytchnienia. Co jakiś czas jednak napięcie rozładowują różnego rodzaju "easter eggs", które zaserwowali nam twórcy. Mimo grobowego nastroju na pewno uśmiejecie się nieraz podczas rozgrywki. Jedna z tych niespodzianek przeszła już do historii, mianowicie moment, w którym Maxowi wydaje się, że jest bohaterem komiksu i gry komputerowej.

Jednak są to nieliczne przypadki, gdyż podczas gry dominuje klimat, który doprowadziłby do depresji nawet grabarza. Wszystkie zbiry, których napotkamy, nawet nie myślą o złożeniu broni i z pewnością nie mają też wyrzutów sumienia. Wszystkie miejscówki, po których dane nam będzie się poruszać, sprawiają wrażenie wyzutych z wszelkiego życia, bezdusznych. W zachowaniu okolicznych ćpunów próżno szukać oznak człowieczeństwa. To wszystko tylko wzbudza naszą odrazę i nienawiść, która prowadzi nas dalej ku ostatecznemu rozwiązaniu zagadki, kto stoi za naszym nieszczęściem. Nienawiści tak wielkiej, że nawet ludzie siedzący w ciepłych fotelach na najwyższych piętrach wieżowców mają pietra na myśl o spotkaniu z rozwścieczonym Maxem.

Nasz gieroj jest jednak człowiekiem, jak każdy. Zdarza mu się popełniać błędy i ufać osobom, które go potem wyrolowały. Dwa razy jest on pod wpływem narkotyków. Podpowiedź - sam ich nie brał. Jednak nawet śmiertelna dawka Valkirii nie powstrzymała jego uporu. Podczas agonalnego, jak mogłoby się wydawać, snu - miał wizje. Pojawiała się w nich jego zmarła żona, puste łóżeczko, a także... jego alter ego. Ale nie spoilerujmy.

Równie wysoki poziom jak cała reszta utrzymuje też oprawa audio-wideo. Grafika w dniu wydania była nie bez powodu wychwalana pod niebiosa. I jak na tytuł z siedmioletnim stażem - nadal pokazuje klasę. Nie ma co się kłócić, Max Payne nie ma dziś najmniejszych szans w pojedynku z Unreal 3 Enginem, jednak klimat jest nie do przebicia. I choć tłuczemy wciąż tak samo wyglądających bad-boys, nie wyglądają oni wcale źle. Gorzej jest już z ich animacjami, które może i wyglądają realistycznie, ale są mało zróżnicowane. Otoczenie zaś zostało odwzorowane bardzo wiarygodnie i, żeby się nie powtarzać, dodam tylko, że bardzo klimatycznie.

REKLAMA

Oprawa audio z pewnością zestarzała się mniej niż grafika i nadal prezentuje najwyższy światowy poziom. Wszelkie odgłosy są nader poprawne, bez rewelacji. Za to głosy postaci, podłożone w polskiej wersji, zahaczają o ideał. Radek Pazura spisuje się o wiele lepiej niż aktor w wersji oryginalnej. Efekt psują jedynie niektóre głosy postaci epizodycznych. Ale tych nie usłyszmy zbyt wiele. No i muzyka - motyw przewodni, który słyszymy w menu i w co ważniejszych momentach fabuły po prostu wbija w ziemię! Nic dodać, nic ująć.

Żywię nadzieje, iż rzeczywiście wzbudziłem w niezorientowanych jeszcze nagłą chęć zakupu własnego egzemplarza Maxa Payne'a. Warto, albowiem występuje on wraz z drugą częścią, nie ustępującą niczym pierwowzorowi. Ba, w wielu aspektach go przebijającą. Nie ma bata, musicie to mieć. Mówię to w imieniu Maxa, a jak on coś powie - należy to respektować. Spytajcie tych, którzy wyszli ze spotkania z nim nogami do przodu.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA