REKLAMA

Smok, królowa i brawurowa wyprawa - recenzja 6. odcinka Gry o tron

Większość 6. odcinka Gry o tron poświęcono grupie straceńców, która wyruszyła za Mur. Niestety mało jest tu Gry o tron, a znacznie więcej typowej opowieści o awanturnikach. Szkoda. 

Jon Thoros
REKLAMA
REKLAMA

Uwaga! To jest recenzja 6. odcinka siódmego sezonu Gry o tron i pojawią się tu potężne spoilery. 

Gra o tron miała wnosić nową jakość do odrobinę zatęchłych już światów fantasy. Wiele wskazywało na to, że tak się stanie. Niewielka doza tajemniczej magii, bogowie, których działalność na ziemi jest dość ograniczona. W zasadzie największym elementem nadnaturalnym, przez znaczną część serialu, były smoki. Jest prawdopodobnie wiele powodów, dla których Martin nie umieścił akcji w historycznej scenerii. Jedną z niekwestionowanych zalet takiego zabiegu jest możliwość regulowania dramaturgii poprzez zabijanie, szlachtowanie i dekapitowanie ważnych postaci.

Dla twórców Gry o tron nie jest problemem zamordowanie koronowanej głowy czy lorda w odpowiednim dla fabuły momencie. To właśnie dlatego superprodukcja HBO może być tak krwawa i zaskakująca. Gdyby ta opowieść została zamknięta w historyczne ramy, to odrobina Wikipedii mogłaby być najpotężniejszym źródłem spoilerów.

Te wszystkie momenty niepewności czy zaskoczenie z niestandardowych i brutalnych rozwiązań są fundamentem popularności Gry o tron.

Przynajmniej ja za to cenię tę serię i czuję, że nie jestem w tym poglądzie odosobniony. Dlatego mam tak skrajne odczucia dotyczące najnowszego odcinka Gry o tron. Zacznijmy jednak od początku.

Pod koniec piątego epizodu siódmego sezonu sformowała się grupa straceńców i bohaterów drugoplanowych. W jej skład wchodził świeżo upieczony król, który najwyraźniej nie potraktował swoich nowych obowiązków zbyt poważnie. I to świetnie, że w zasadzie cały 6. odcinek poświęcony jest tym zapomnianym bohaterom, którzy pojawiali się w tle, ale nigdy nie mieli do odegrania szczególnej roli. Dostaliśmy epizod pełen interakcji, które nie wnoszą wiele do fabuły, ale doskonale pracują nad budowaniem klimatu świata.

Gdy Jorah Mormont pyta Thorosa z Myr o to, jak bardzo pijany był, gdy szturmował Pyke, to nawiązuje do rebelii Balona (ojca Theona), w której tłumieniu obaj brali udział. Wspomnienie tych wydarzeń pojawia się wcześniej, konkretniej w trzecim sezonie, a partnerem do rozmowy wtedy był Barristan Selmy. To drobiazg, ale doskonale obrazuje, o czym tak naprawdę jest szósty odcinek.

Podobnym drobiazgiem jest rozmowa Tormunda i Sandora o Brienne. Aktorka, grająca wspomnianą postać, przyznała, że idea dziwnego romansu tak naprawdę zrodziła się na planie. Nie było jej w scenariuszu i wniknęła ona z inicjatywy samych aktorów.

Mimo delikatnych przestojów, siódmy sezon Gry o tron to sprint, który ma doprowadzić widzów do efektownego finału.

I chociaż tempo jest zabójcze, a logika trzeszczy w szwach to ogląda się to dobrze. Niestety nie jest to Gra o tron, którą pamiętamy z początkowych sezonów. Brakuje tu pałacowych rozgrywek i walk o wpływy. Mamy za to Jona, który wraz ze swoją kompanią rusza na samobójczą misję, która musi skończyć się źle. I tak też się kończy.

Spotkania po latach i poruszające rozmowy, to tak naprawdę tylko awanturniczy wstęp do wątku romansowego i ostatecznej konfrontacji z Białymi Wędrowcami. Do tego sprowadza się inicjatywa Dany, która rusza na ratunek Jonowi i jego ekipie. Ta pomoc złamała wszelką logikę serialu, traktując czas i odległości w taki sposób, aby dało się w jakikolwiek sposób wytłumaczyć smoczą odsiecz.

Tyrion Dany smoki class="wp-image-92469"

Staram się przymykać oko na drobiazgi i inne nielogiczności, aby nie psuć sobie zabawy. Ale trzeba zauważyć, że albo Gendry posiadł niesamowitą szybkość, albo gołębie docierają do odbiorców z prędkością SMSa, albo smoki mają zdolność teleportacji. Jest jeszcze jedna możliwość - bohaterowie spędzili na kawałku lodu kilka tygodni.

Wszystko to jest straszliwie naciągane. Ale zapomnijmy o tym na chwilę, bo ten odcinek ma na swoim koncie znacznie większe przewinienia.

Największym z nich jest banał. Porównanie tego odcinka do Suicide Squad, Władcy Pierścieni i losowych opowieści fantasy, w których grupa łotrów walczy o dobrą sprawę, są uzasadnione. Na początku pisałem, że Gra o tron jest wyjątkowa, ale ten epizod jest tego silnym zaprzeczeniem. Wskrzeszenie martwego smoka (zabitego oszczepem!) brzmi trochę jak fragment fabuły z World of Warcraft, a skupienie się na jego oku, żeby pokazać, że stwór mimo wszystko żyje, zostało zrealizowane tak źle i wtórnie, że widząc to, aż zazgrzytałem zębami.

Stanowczo zabrakło tu finezji i tajemnicy. Podczas gdy narodziny smoków można porównać do subtelnego morderstwa, którego dopuściła się Olena, to śmierć smoka i jego wskrzeszenie jest jak uderzenie młotem. Prosto w twarz wiernego widza. Gdyby ta historia została rozbita na kilka odcinków i pokazywana była z tygodnia na tydzień, to może nawet nie poczulibyśmy, że coś tu nie gra, że jest nieciekawie.

O niebo lepiej przedstawiał się wątek w Winterfell i chociaż poświęcono mu bardzo mało czasu, to dostarczył nam on więcej pytań, niż te 40 minut włóczenia się po śniegu.

Sansa Arya class="wp-image-92467"

Konflikt między siostrami nie jest może nadzwyczajny i coś mi mówi, że Arya i Sansa ostatecznie się porozumieją. Nie zmienia to jednak faktu, że odkrycie wielu twarzy dziewczynki - przez Lady Stark - może wiele zmienić w relacjach w Winterfell. Trzeba przyznać, że powrót sióstr do otwartego konfliktu, który był tak widoczny w pierwszym sezonie, to kapitalnie zrealizowany wątek. Jak widać, mimo tego co kobiety przeszły, ciągle bardzo różnią się od siebie. Każda z nich ma inny temperament, a przebyte przez nie drogi, tylko uwydatniły różnice między nimi. Tu ogromny ukłon w stronę Petyra, który rozgryzł je, zanim zdążyły nacieszyć się swoją obecnością.

Ważnym wątkiem będzie z pewnością dyskusja o sukcesji tronu, którą podniósł Tyrion w rozmowie z Dany.

Tyrion Dany class="wp-image-92468"
REKLAMA

Trudno rozwinąć ten temat bez głębszych rozważań o dziedziczeniu w Westeros, ale jedno w tym wypadku jest pewne. Fani mieli rację i romans między Daenerys a Jonem w zasadzie stał się faktem. To oczywiście zwieńczenie ciężkich losów dwójki ważnych bohaterów, ale mam tu pewien niesmak. Gra o tron od zawsze zaskakiwała, a to rozwiązanie wydaje się... zbyt przewidywalne. Oczywiście, że dobrze życzę każdemu z bohaterów, ale uratowanie Jona przez nieumarłego wuja było dość ekstrawaganckie fabularnie.

Mam nadzieję, że pod płaszczykiem brutalnego świata nie kryje się baśń o księżniczce, smoku i prostym chłopaku, który nagle okazuje się księciem. Byłbym bardzo zawiedziony szczęśliwym zakończeniem.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA