No i mamy to. HBO wreszcie oficjalnie potwierdził, który z projektów ze świata serialu „Gra o tron” zostanie zrealizowany. I to jest bardzo dobra wiadomość.
Seria banałów, o których wszyscy wiedzą: „Gra o tron” zakończyła się, sukces serialu jest niekwestionowany, ale fabuła finału już tak. HBO ma jednak potężną markę w swoim portfolio i zdolnego pisarza na liście płac, a także ogromną potrzebę powtórzenia społecznego sukcesu swojej najgłośniejszej produkcji, bo prawdziwa walka między serwisami streamingowymi dopiero się rozpoczyna, a mieć w rękach kochaną przez miliony produkcję, mającą dodatkowo przetarty szlak w mediach, to broń, której nie da się zlekceważyć.
Początkowo mówiło się, że HBO pracuje nad pięcioma produkcjami w świecie wykreowanym przez Martina.
Oczywiście faza pre-produkcyjna oznacza tyle, że podejmowane są prace nad scenariuszem, przygotowywania. Na każdym z tych etapów projekt może się przewrócić i już nie wstać, niczym plany Viserysa. To właśnie stało się z serialem o roboczej nazwie „Bloodmoon”. Co prawda pilot tego serialu został już nakręcony, ale nie spodobał się on włodarzom stacji. Twórcy dostali szansę na poprawki, ale nawet one nie pomogły. Projekt został skasowany. Oczywiście nie ma w tym nic wstydliwego, bo tak samo było z „Grą o tron” - ona też dostała drugą szansę po kiepskim pierwszym odcinku. Dzisiaj jednak dowiedzieliśmy się, iż powstanie inna produkcja - „House of the Dragon”.
Nie ukrywam, że cieszę się z takiego obrotu spraw.
Po pierwsze nie jestem przesadnym fanem prequeli. Uważam bowiem, że historie te, ze względu na bardzo bogatą wiedzę o przeszłości, będą mniej interesujące niż dopiero kształtujący się ład, który pokazał Martin w „Pieśni lodu i ognia”. Oczywiście to nie zamyka żadnych furtek, ale przecież dalszy ciąg i pokazanie konsekwencji (nawet z perspektywy 200 lat) zakończenia „Gry o tron” byłoby znacznie ciekawsze niż odgrzewanie historii o początkach Białych Wędrowców, budowaniu muru i tak dalej. Bo chociaż losy bohaterów tej historii mogłyby być interesujące, to jest to czas tak odległy od czasu akcji pierwszego serialu, że aż nieprawdopodobne wydaje się, że te wydarzenia mogły mieć na siebie wpływ większy niż ten, który już znamy. Do tego dodajmy, że dziejący się wiele setek lat wcześniej prequel nie ma zbyt dużego umocowania w książkach.
A pamiętamy, jak to było, gdy materiał książkowy skończył się przy kolejnych sezonach „Gry o tron”. Było źle.
W nowo zapowiedzianym serialu część tych problemów nie występuje. Po pierwsze będzie to seria, która opowie o czymś znacznie bliższym niż początki znanego w Westeros ładu. To o tyle istotne, że nad nowym kształtem tego kontynentu pracował Robert Baratheon, to on w „Grze o tron” zmienił ogniem i orężem rządzącą od lat dynastię. I właśnie o tej dynastii opowie serial. Zobaczymy więc, jak wyglądał ten ład, który - jakby nie było - jeden z ważniejszych bohaterów serii zmienił w tak gwałtowny sposób.
Nie ukrywam, że bardzo się tym ekscytuję. Podoba mi się po pierwsze to, że HBO, jeśli widzi, że jakiś produkt nie spełnia ich standardów, to nie pudruje go marketingiem, sugerując, że swoich fanów znajdzie, a najwyżej zwiększy się budżet. Prequelom sukcesu „Gry o tron” zapewne powtórzyć się nie uda, ale opowieść o rodzie Targaryenów wydaje się o tyle bezpieczniejsza, że ma swoje źródło bezpośrednio w książkach Martina.
Jestem pewien, że taka strategia wyjdzie na dobre nie tylko HBO, ale również widzom. I przede wszystkim światu stworzonemu przez Martina, nie odbiegając tak daleko w przeszłość, będzie można łatwiej łączyć ze sobą elementy, które już w nim istnieją. A jak uczy nas doświadczenie, nawet spójne i ciekawe realia można zepsuć, jeśli się ich odpowiednie nie szanuje.