Producenci cieszącego się ogromną popularnością serialu "Gra o tron" zakładali, że zakończy się on po siedmiu sezonach, co oznaczałoby, że pozostały nam jeszcze dwa. HBO, w myśl zasady, że nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka, od dawna dążyło do tego, by produkcja potrwała dłużej. Wygląda na to, że stacja postawiła na swoim.
Czy dwadzieścia odcinków wystarczyłoby, żeby zgrabnie domknąć tę wielowątkową opowieść? Biorąc pod uwagę to, w jaki sposób prowadzona jest fabuła i narracja serialu, wydaje się, że tak. David Benioff i Daniel Weiss, producenci widowiska, od dawna powtarzają, że wolą, by "Gra o tron" pozostawiła u widzów niedosyt, niż by im się znudziła. Walory artystyczne nie mają jednak większego znaczenia, kiedy w grę wchodzą pieniądze. I to duże pieniądze.
HBO, ustami prezesa Michaela Lombardo, oświadczyło, że "Gra o tron" potrwa najkrócej osiem sezonów. Benioff i Weiss twierdzą, że tyle absolutnie wystarczy, ale stacja ma apetyt na więcej i chciałaby, żeby producenci zmienili zdanie i wydłużyli go o kolejne serie. Jednakże, nawet jeżeli do tego nie dojdzie, nie będzie to oznaczało, że HBO pożegna się z wykreowanym przez George'a R. R. Martina uniwersum.
Niewykluczone bowiem, że po zakończeniu tego serialu, stacja weźmie się za kręcenie jego prequeli. Opcji jest sporo - widzowie z pewnością chętnie obejrzeliby słynny Taniec Smoków, Rebelię Roberta czy chociażby adaptację opowiadań zebranych w tomie "Rycerz Siedmiu Królestw".
Prequele, sequele czy spin-offy wydają mi się o wiele sensowniejszym rozwiązaniem, niż sztuczne wydłużenie "Gry o tron" w nieskończoność. Pozostaje mieć nadzieję, że serial nie zmieni się w "Modę na sukces" w konwencji fantasy.