Wczoraj w Stanach Zjednoczonych swoją premierę miał serial "Gracepoint". "Gracepoint" to amerykański remake brytyjskiego "Broadchurch", opowiadającego o tajemniczej śmierci chłopca imieniem Danny w małym, nadmorskim miasteczku.
Cała fabuła zarówno "Broadchurch" jak i "Gracepoint" osnuta jest wokół śledztwa w związku ze śmiercią Danny'ego. Pewnego poranka dwunastolatek zostaje znaleziony martwy na plaży. Wygląda jakby popełnił samobójstwo, skacząc z klifu. Okazuje się jednak, że został zamordowany, a przed śmiercią widział twarz zabójcy. Sprawę morderstwa prowadzą - w angielskiej wersji - detektywi Elli Miller (Olivia Colman) i Alec Hardy (David Tennant), a w amerykańskiej, Ellie Miller (Anna Gunn) i Emmett Carver (David Tennant).
Tak, tak, dobrze widzicie. Amerykanie znowu musieli mieć swój remake, a w jednej z głównych ról osadzili tego samego aktora, który gra dokładnie tę samą postać w ten sam sposób (nadano mu tylko inne imię i kazano mówić z innym akcentem). Nie potrafię znaleźć odpowiedzi na pytanie, czemu ten zabieg ma służyć. Niestety, "Gracepoint", jak na razie, nie wnosi nic nowego. Amerykański remake to po prostu wierna, mniej udana kopia brytyjskiego serialu, jak można stwierdzić po pilotażowym odcinku.
Różnice są doprawdy kosmetyczne, bo dotyczą na przykład takiej kwestii, jak to, czym Danny zajmował się poza szkołą (w "Broadchurch" rozwoził co ranek gazety, w "Gracepoint" pracuje przy łodziach). Biorąc pod uwagę mnogość podobieństw - te same typy bohaterów, atmosferę miasteczka, następujące po sobie wydarzenia - "Gracepoint" wypada gorzej. Gorzej, przede wszystkim dlatego, że wydaje się serialem niepotrzebnym.
Wszyscy bohaterowie "Gracepoint" to kalki postaci serialu "Broadchurch". W wersji amerykańskiej mamy więc także: dziwną, zaniedbaną starą kobietę z wielkim psem, przyjaciela i współpracownika ojca Danny'ego, młodego dziennikarza lokalnej gazety, będącego bratankiem Miller, czy księdza z małego kościółka. Dialogi, ujęcia, sekwencje to skóra zdjęta z brytyjskiej, starszej wersji.
Być może gdyby "Gracepoint" było serialem "samodzielnym", spisałoby się całkiem nieźle. W tej sytuacji nie jestem w stanie oglądać go bez irytacji i znużenia - przecież wiem, co za chwilę nastąpi. Pozostaje mieć nadzieję, że zasłyszane gdzieś plotki okażą się prawdziwe i "Gracepoint" będzie mieć nieco zmodyfikowaną intrygę, a co za tym idzie, kto inny okaże się zabójcą. Jeśli nie, to cóż... trzeba będzie skonstatować, że Amerykanie po prostu zawsze muszą mieć swój remake. Bo tak.