Guardians of the Galaxy, to najfajniejsza paczka (anty)bohaterów jaką przyszło mi oglądać
Schowajcie się Avengers, ekipa z kosmosu jest od was po prostu lepsza, zabawniejsza i nie trzeba było robić czterech filmów, żeby pokazać wszystkich bohaterów. Chcecie poznać Guardians of the Galaxy? W zupełności wystarczą wam 2 godziny, tyle trzeba aby zgrają wyrzutków przekonała was do siebie i wryła się bardzo mocno w pamięci. Nawet nie musicie ich znać z komiksów, wystarczy pójść do kina.
Nie wiem, jak lepiej mogę podsumować film Jamesa Gunna niż właśnie wysyłać was prosto na seans. Wszystkie pozytywne recenzje, na które mogliście już natrafić nie są zbiegiem okoliczności, ten film jest po prostu tak dobry. To znów inny klimat, różny od tego z Avengers, Iron Mana, Thora, nie mówiąc już o Kapitanie Ameryce. Nie boję się nawet stwierdzić, że Guardians of the Galaxy, to najlpszy film Marvela jaki do tej pory wyszedł. Mnóstwo easter eggów, świetna muzyka, kapitalne zdjęcia, rozbrajające dialogi i lekkość, typowa dla Marvelowskich produkcji lekkość. Trochę dużo tego na raz, więc uporządkujmy.
Hype nie na darmo nakręcony
Guardians of the Galaxy wyczekiwałem od dawna i odliczałem dni do premiery. W lutym nawet zdarzyło mi się nieco napomknąć o Guardians . Jak wspomniałem wcześniej, Guardians są filmem dla tych, którzy nawet nie mają pojęcia do tej pory, o co w tym wszystkim chodzi. To super, ale jeszcze wieści mam dla tych, którzy komiksy chociaż w małej części znają, a na film czekali równie mocno, jak ja. Zatem najważniejsza rzecz… James Gunn nie kłamał, tak samo jak zwiastuny, wywiady i początkowe recenzje. Muzyka miała być ważna i jest ważna, bohaterowie mieli być bandą „a-holes” no i są, dialogi powinny śmieszyć i śmieszą niesamowicie. I mogę tak do końca recenzji wymieniać co „miało być” i „co jest”.
Lepsi niż Avengers
Guardians of the Galaxy miało być wstępem do czegoś wielkiego i tak właśnie jest. Poznajemy grupę bohaterów, którzy po początkowym „nie dogadaniu się”, stają się drużyną, która jest w stanie uratować całą galaktykę. Po kolei zapoznajemy się z historią postaci, wczuwamy się w ich niedolę (każdy ma jakiś „problem”) i najzwyczajniej w świecie zaczynamy ich lubić, bo w sumie inaczej się po prostu nie da. Guardians są świetnie niezgranym zespołem, mieszaniną charakterów, które połączone razem, zaczynają iskrzyć. Mamy zatem kompletnych egoistów, łasych na kasę łowców głów (Quill, Rocket Raccoon), wojowników, których gonią demony przeszłości (Gamora, Drax) oraz… Groota.
Wszyscy poznają się w dosyć nieciekawych okolicznościach, ale wobec wspólnego wroga (i wspólnej mamony) łączą siły. Początkowo niezgrabnie im to wychodzi, ale gdy już sprawy nabierają tempa, okazuje się, że Guardians potrafią kopać tyłki, a przy tym rzucić parę dowcipnych linijek i zwrotów odwołujących się do współczesnej popkultury (Peter Quill aka Star-Lord wiedzie w tym prym).
Zebranie do kupy Guardians jest jednak dopiero początkiem przygody i zapowiedzią – po raz kolejny – czegoś nowego w filmowym uniwersum Marvela. Niby szwarccharakter został pobity, ale czeka na nas nowy (jeszcze gorszy), mnóstwo wątków pojawiło się przy zakończeniu filmu i prawdopodobnie czeka nas więcej akcji, a uwierzcie mi, już teraz nie można narzekać na jej brak. Nie musicie się także obawiać o natłok informacji. James Gunn (reżyseria/scenariusz) i Nicole Perman (scenariusz) wykonali świetną robotę wyjaśniając „po ludzku” wszystkie rzeczy, bez uciekania się do idiotycznych tłumaczeń, jakby widz był niespełna rozumu. Sama fabuła tak płynnie przechodzi z jednego etapu w drugi, że nie sposób się zgubić.
Gwiezdne Wojny i cała reszta
Porównania Guardians of the Galaxy do Gwiezdnych Wojen pojawiały się od bardzo dawna (patrz plakat) i po seansie rozumiem to jeszcze lepiej. Guardians of the Galaxy to właściwie jeden wielki rip-off z Gwiezdnych Wojen. Nie zdradzę wam, na czym właściwie to filmowe „złodziejstwo” polega, ale szybko sami się przekonacie, gdy tylko usiądziecie wygodnie w kinowym fotelu.
Odwołania do Gwiezdnych Wojen to jedna strona medalu, na drugiej mamy… masę innych rzeczy, m.in. meta dowcip (fani Iron Mana powinni uważnie słuchać Quilla), rzucanie tytułami ze współczesnej literatury, przypominanie poprzednich produkcji Marvela, komiksów (pies Cosmo)oraz cameo kilku postaci znanych w świecie filmu (np. Lloyd Kaufman, Nathan Fillion)
Lata 70-te
Prawdopodobnie zauważyliście, że mówiąc o Guardians of the Galaxy zawsze wspominało się muzykę. Ta dziedzina sztuki jest nieodłącznym elementem filmu Gunna i czymś, co powoduje, że dana scena (oprócz świetnego CGI) dostaje „kolorów”. Trochę dziwnie to brzmi, ale właściwie, bez muzyki Guardians of the Galaxy by nie istniało, nie wyobrażam sobie konkretnych momentów w fabule bez muzyki, która słyszałem. Jeżeli nie wiecie ,o jakiej muzyce mówię, to przejdźcie do tego tekstu. W wielkim skrócie mamy powrót do klasyki, króluje rock, ale jest również pop i r&b. Na pewno jest czego słuchać.
Chris Pratt i Bradley Cooper są świetni
Postacie Guardians były napisane świetnie i dzięki temu nie można narzekać - na typowe dla tego rodzaju filmów - tworzenie z jednej postaci gwiazdę i chowanie całej reszty w cieniu. W Guardians of the Galaxy każdy jest gwiazdą, chociaż dzięki wysiłkom pewnych aktorów, niektóre osobości jaśniały trochę jaśniej. Gdyby nie Chris Pratt (Peter Quill aka Star-Lord) i Bradley Cooper (Rocket Raccoon), film wiele by stracił. James Gunn mógłby wyciskać z pozostałych aktorów siódme poty, ale gdyby nie cudowna gra Pratta i Coopera, cały wysiłek poszedłby na marne. „I am Groot” Diesela było słodkie, ale nie ukrywajmy, to nie to samo co prowadzenie pełnych dialogów. Gamora (Zoe Saldana) oraz Drax (Dave Bautista) zagrali bardzo dobrze, ale po prostu postacie Quilla i Rocket Raccoona są ciekawsze.
Co do szwarccharakterów… w moim osobistym topie marvelowskich badguyów nic się nie zmieniło - Loki jest wciąż na pierwszych miejscu. Ronan the Accuser (Lee Pace) wydał mi się trochę szary. Zdecyodwanie bardziej interesująca była Nebula (Karen Gillan), Thanos (Josh Brolin) i The Collector (Benicio del Toro), choć tych mało było na ekranie.
Marsz do kina
Idźcie na Guardians of the Galaxy ze względu na świetny montaż, cudowne efekty specjalne (tym razem naprawdę warto wybrać wersję 3D) i mnóstwo akcji. Są wybuchy, dowcip i świetny soundtrack. Zarówno reżyser, jak i aktorzy dali z siebie 100%, czyli tak jak obiecywano. Jeżeli to was nie przekonuje, to musicie wiedzieć, że Guardians są genialną ekipą antybohaterów, od których nie sposób oderwać wzroku.