Gdy słuchacze dołączają do muzyków na scenie, przypominasz sobie, za co kochasz małe festiwale
W Białymstoku odbyła się siódma edycja imprezy Halfway Festival. Wydarzenie znane i uwielbiane przez miłośników smutnych songwriterów, muzyki nieoczywistej i kameralnych koncertów.
Halfway Festival to taki festiwal dla introwertyków i ludzi niecierpiących dużych skupisk ludzkich. Jeśli jeździsz tam co kilka edycji, np. z dwuletnimi przerwami, jak ja, i tak za każdym razem poczujesz się tam swojo, niemalże jak u siebie. Jeśli jedziesz tam pierwszy raz - też poczujesz się swojo. Bowiem takie kameralne imprezy są niezwykle przyjazne dla uczestników. I jest tak, jak mówi hasło promujące festiwal - blisko ludzi, blisko muzyki.
Całe szczęście już od jakiegoś czasu organizatorzy nie używają w nazwie imprezy hasła "W połowie drogi". Miało ono odnosić się do dystansu pomiędzy muzykami a publicznością, a także nawiązywać do położenia festiwalu. Odbywa się on bowiem od 2012 roku w Białymstoku, w amfiteatrze Opery i Filharmonii Podlaskiej. To uroczy, zielony teren, z całkiem dobrze nagłośnioną muszlą koncertową. Przez te kilka lat festiwal zasłynął wśród wtajemniczonych niezwykle kameralną atmosferą, bardzo luźnym podejściem do regulaminu imprezy, spotkaniami bez spiny i kolejek, co zwykle kojarzy się z letnimi festiwalami muzycznymi.
Na Halfwayu bowiem działa tylko jedna scena, więc siłą rzeczy nie trzeba martwić się o to, czy zdążysz na kolejny koncert. DNA marki, bowiem przez kilka lat festiwal wybudował sobie rzetelną, solidną markę, zostało podkreślone w spocie reklamującym tegoroczną edycję. Film nazywa się Barierka. Jego głównym bohaterem i narratorem jest młody mężczyzna, który opowiada o typowym życiu festiwalowicza i problemach, z którymi musi się mierzyć.
Oczywiście uczestnik Halfwaya nie ma tych bolączek - tam wszystko jest o wiele bardziej przyjazne i wygodne.
Bo mniejsze. Dlatego też Halfway, nawet odwiedzany po latach przerwy, wydaje się być naszym swojskim miejscem. Pojemność amfiteatru nie jest wartością rozciągliwa, zatem siłą rzeczy to zawsze będzie mały festiwal. Amfiteatr mieści zaledwie około 550 osób. Przeniesienie festiwalu w inne miejsce nie wchodzi w grę, to z kolei byłby strzał w kolano i zrujnowanie tak odważnie budowanej marki. I tak już od kilku lat organizatorzy walczą o to, by festiwal co roku pojawiał się w terminarzu imprez muzycznych w Polsce, co wcale takie proste oczywiście nie jest, bowiem o każde wsparcie finansowe trzeba bić się co roku od nowa.
Żeby wyobrazić sobie specyfikę tego miejsca i zrozumieć hasło "blisko muzyki", wystarczy spojrzeć na jakiekolwiek zdjęcie z koncertu festiwalowego. Publiczność od wykonawcy dzieli ledwie kilka metrów, scena zaś jest dość niska. W ciągu poprzednich edycji, a także i w tym roku zdarzały się momenty, gdy granica była całkowicie zacierana. Na przykład, gdy w 2013 roku występująca Emiliana Torrini zaprosiła osoby z publiczności do wspólnego zaśpiewania piosenki. Albo, gdy w tym roku Annie Hart opuściła scenę i kontynuowała występ, przechadzając się wśród publiczności. Apogeum zostało osiągnięte, gdy ostatniego dnia tegorocznej edycji cały tłum słuchaczy dołączył na scenie do Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp XXL, by tańczyć do energetycznej muzyki zespołu.
Tegoroczna edycja przypomniała mi, za co tak lubię ten festiwal.
Na przykład za takie sytuacje, jak wspomniany koncert Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp XXL. Na scenie pojawiło się 14 muzyków, grających mieszankę afro beatu, popu, indie rocka i wielu wielu innych mikro gatunków. Pod względem liczebności, energii scenicznej i radości z grania przypomniało mi to zespoły Broken Social Scene czy Arcade Fire. Za to brzmienie miało bardzo oryginalny posmak, poskładane z różnych wymieszanych części, iście dadaistyczne. W końcu patron w nazwie do czegoś zobowiązuje.
Lubię ten festiwal także za takie intymne występy, jak koncert Anny Ternheim. Szwedzka songwriterka kawał świata zwiedziła, z tych podróży wykluły się pełne rozważań, bardzo intymne piosenki, zasługujące na wykonanie w tak intymnym otoczeniu, jak to halfwayowe.
Z kolei wspomniana wcześniej Annie Hart opowiedziała nam o swoich przeżyciach w całkiem innym otoczeniu - syntetycznego basu, klawiszowych brzmień, bowiem artystka przyleciała z Nowego Jorku sama.
W pełnym składzie za to przyleciał zespół Low, który zagrał w piątek, a także kanadyjska grupa The Besnard Lakes. Ci ostatni na zakończenie festiwalu uraczyli piękną ścianą dźwięku, sążnistymi riffami, uderzającymi jak młoty. No i - skoro już przy gitarach jesteśmy - znalazło się też miejsce na shoegaze w odświeżonym wydaniu, w wykonaniu estońskiej zespołu Pia Fraus. Organizatorzy festiwalu starają się zapraszać wykonawców nie tylko z Europy Zachodniej czy Stanów - pamiętają także o Wschodzie. No i o polskich artystach, rzecz jasna.
Gdy w Białymstoku odbywał się Halfway Festival, Katowice przywitały gości kolejnej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka, zaś w Lublinie królowały Inne Brzmienia. Z tych trzech Halfway jest zdecydowanie najmniejszym tworem, jednak na każdej z tych imprez można trafić na świetne, mniejsze lub większe koncerty, o jakie zwykle trudno w koncertowym rozkładzie jazdy poza sezonem festiwalowym. Białostocki festiwal dba o różnorodność, ale także o równość. Tegoroczny line-up, podobnie zresztą jak programy poprzednich edycji, nie jest przytłoczony męskimi wykonawcami, organizatorom udaje się zachowywać równowagę. Proporcje mówią same za siebie - na Halfwayu wystąpiły trzy samodzielne artystki na czterech artystów męskich.
Cieszy mnie to, że już od lat dzieje się tak dużo i tak różnorodnie.
I że słuchacz, który chce latem doświadczyć muzyki na żywo, ma do wyboru więcej niż wielkie festiwale z muzyką głównego nurtu. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek pojęcie o bookowaniu koncertu, ten wie, jak trudno jest utrzymać przy życiu mały czy niszowy festiwal. Halfwayowi udaje się to od siedmiu edycji, z większymi lub mniejszymi problemami po drodze. Oby dalej im się to udawało. Szkoda byłoby stracić ten azyl.
Autorem zdjęć jest M.Heller/OiFP