REKLAMA

Halloween

31 października na prawie całym świecie obchodzone jest święto Halloween. Dzieci przebierają się w wymyślne stroje i wychodzą na ulice, by zbierać słodycze z hasłem "trick or treat" na ustach, a dorośli urządzają pijackie bale przebierańców. W Polsce świętowanie tego dnia jest przede wszystkim bojkotowane przez kler i szkolne katechetki, którzy tłumaczą swój sprzeciw pogańskimi korzeniami tych obchodów. Inne grupy społeczne uważają, że nie potrzebujemy kolejnego elementu amerykanizującego polską rzeczywistość (warto tu przypomnieć, iż Halloween jest świętem irlandzkim). Mimo takich protestów, możemy pójść śladem naszych znajomych zza oceanu i zamiast przebieranki czy przyjęć wybrać specjalny seans filmowy w kinie. W ten dzień Kino Świat proponuje nam remake klasyki gatunku, czyli pierwszej części z serii "Halloween".

Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Na pierwszy rzut oka Michael Myers to zwykły, przeciętny dziesięciolatek. Jednakże jego życie nie jest usłane różami - ojciec jest alkoholikiem, siostra w ogóle nie zwraca na niego uwagi, a matka pracuje jako striptizerka w pobliskim barze go-go. Do tego w szkole sprawia coraz więcej problemów wychowawczych, z którymi kochająca rodzicielka nie może sobie dać rady. Gdy nadchodzi wieczór Halloween w Michaela wstępuje niewyjaśniona siła, dzięki której bez skrupułów zabija swoich najbliższych. Po tym incydencie trafia do szpitala psychiatrycznego pod opiekę dr Loomisa. Mija 17 lat, a dorosły już Myers w ogóle nie zmienia swojego zachowania. W dzień przed Halloween Michael ucieka z placówki i wraca do rodzinnego Haddonfield, aby siać śmierć wśród okolicznych mieszkańców.

REKLAMA

Oryginał powstał w 1978 roku i wyszedł prosto z rąk Johna Carpentera. Niektórzy uważają, że to właśnie "Halloween" jest najlepszym filmem w jego karierze. Jednakże obraz przedstawiający historię Myersa stał się przede wszystkim prekursorem dla tzw. "slasher movies". Jako odpowiedź na "Teksańską masakrę piłą mechaniczną" nie tylko rozpoczął rywalizację o zbieranie żądnej emocji widowni, ale również wykreował zupełnie świeży pogląd na tworzenie filmów grozy. Carpenter w swojej produkcji wykorzystał minimalne środki finansowe - aktorzy musieli chodzić we własnych ubraniach, zredukowano ilość krwi na ekranie, a czasami reżyser brał kamerę w ręce i w wybranych scenach sam wcielał się w rolę zabójcy, przedstawiając wydarzenia z "oczu" Michaela. To wszystko wyszło filmowi na dobre, gdyż udało się stworzyć perfekcyjne studium grozy praktycznie bez wykorzystania efektów specjalnych. W dodatku napięcie rosło z minuty na minutę, dzięki pełnym suspensu scenom, ubarwionym autorską ścieżką dźwiękową reżysera. Nic więc dziwnego, że prędzej czy później ktoś pokusiłby się o zrobienie remake'u.

Nakręcenie nowszej wersji padło na Roba Zombiego, popularnego muzyka oraz kontrowersyjnego reżysera. Jego filmy, takie jak "Dom 1000 Trupów" czy "Bękarty Diabła" są określane mianem horrorów, ale rządzą się zupełnie innymi zasadami. Zombie tworzy napięcie poprzez krwiste obrazy tortur czy oderwanych kończyn, dodając do tego elementy groteski i czarnego humoru (momentami bardzo podobnego do stylu Quentina Tarantino). Dlatego wiadomo było, że nada kultowej serii zupełnie nowego wydźwięku. I tak się też stało.

Różnicę widać już od pierwszych minut filmu. Porzucając stylistykę i amerykańską mentalność z końca lat .70, Zombie ukazuje całość na współczesnym gruncie. Małomiasteczkowe realia oraz wizje nieskazitelnie czystych przedmieść służą tu symbolicznie jako miejsca ukrywające najbardziej chore ludzkie przyzwyczajenia. To po raz kolejny schematyczne podejście do przedstawienia sytuacji mieszkających "na poboczu" obywateli Stanów Zjednoczonych. Wraz z "Małymi Dziećmi" czy też z serialem "Gotowe na wszystko" sugeruje, iż spokojne i kolorowe przedmieścia są tylko niepozorną szatą, za którą ukrywają się skomplikowane osobowości ludzi żyjących wewnątrz skromnie udekorowanych domów. Ale to nie wszystko. Rob Zombie postarał się również pokazać potrzeby współczesnych nastolatków. Szkoda tylko, że odrobinę generalizuje i tworzy obraz podobny do najmodniejszych "teenage comedies", w których liczy się tylko seks i (ewentualnie) miłość. Gdy jednak spojrzymy na wszystko z nieco innej perspektywy, to zauważymy, że nie taki był podstawowy cel muzyka.

Nowy reżyser chciał skupić się na czymś zupełnie innym. W oryginalnej wersji główną bohaterką była młoda Laurie Strode, a u Zombiego pierwszoplanową postacią staje się czarny charakter - Michael Myers. To jest najbardziej istotna zmiana, powodująca, że stylistyka filmu diametralnie się zmienia. John Carpenter w 1978 roku pokazał zwykły ludzki obłęd, inspirując się Normanem Batesem (bohaterem "Psychozy" Alfred Hitchcocka). W tamtym czasie wielu krytyków chciało zanalizować przyczynę, dla której Myers zabijał. Wysuwane wnioski w większości prowadziły w sfery intymne, bowiem Carpenter pokazywał Michaela mordującego nastolatków, podczas gdy ci odbywali swoją seksualną inicjację. Sugerowano, iż Myers może być odzwierciedleniem ówczesnej społeczności amerykańskiej, która potrzebowała bardziej otwartego podejścia do rozładowywania erotycznych frustracji. Aczkolwiek Carpenter nigdy nie potwierdził tych przypuszczeń.

Rob Zombie podąża innym tropem. Z seryjnego zabójcy tworzy popkulturową ikonę i stara się tłumaczyć jego zachowania. Doskonałym przykładem jest już sama dogłębna analiza życia rodzinnego Myersa, jego stosunków z ojcem, matką i siostrą. Każda relacja jest inna i dąży w efekcie do kilku różnych, ale zawsze makabrycznych skutków. Tym samym Zombie kreuje początek epopei o jednym z najsłynniejszych zamaskowanych morderców. Tworzy dosyć charakterystyczny klimat, znany z jego wcześniejszych obrazów (np. z pozycji "Bękarty Diabła") i sympatyzuje z postacią Michaela, co dość mocno oddziałuje na publikę - oglądając nowy "Halloween" sami w pewnym stopniu tłumaczymy wyczyny Myersa i nadajemy mu podświadomie status "pokrzywdzonego" ze względu na to, co go spotkało.

REKLAMA

Szkoda tylko, że przez to niestereotypowe podejście zagubiono odpowiednią atmosferę grozy. Zombie potrafi stworzyć nastrój niepewności, wykorzystując jedynie krwiste efekty specjalne, lecz brakuje mu inwencji w scenach pościgu (które - teoretycznie - miały dostarczyć najwięcej emocji). Delikatny suspens unosi się w tle, ale nie przynosi odpowiednich skutków. Jest to najprawdopodobniej spowodowane zabiegiem, o którym wspomniałem już we wcześniejszym akapicie - poprzez intensywne skoncentrowanie się na postaci Myersa, w pewien sposób sami się w niego wcielamy i nie odczuwamy strachu, jaki czują jego ofiary. Nie pomaga w tym nawet ciekawa, industrialna interpretacja carpenterowskiej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Tylera Batesa.

W jednej ze scen Michael odkopuje swoją dawną maskę spod podłogi rozwalającego się rodzinnego domu. Jest zakurzona, nawet po przetarciu pozostają rysy i niedoskonałości. Taki właśnie jest nowy film Roba Zombiego - artysta spróbował odświeżyć pierwszą część kultowej serii "Halloween" i, nie kierując się hollywoodzkimi stereotypami, zrobił ją po swojemu. Niestety, dokonując odnowy klasycznego produktu, usunął naturalną grozę i na pierwszy plan wysunął postać Myersa. Wygląda więc na to, że Zombie tak naprawdę rozpatruje kult Michaela jako seryjnego zabójcy i tworzy mroczną psychoanalityczną epopeję, pozostawiając w tle podstawowe pojęcia amerykańskiej szkoły horroru. W rezultacie odświeżony "Halloween" może nas skusić do zerknięcia na całą serię i osobistego wyboru między wizjami Zombiego oraz Carpentera. A obie są z pewnością warte zainteresowania.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA