Przedstawienie musi trwać, choćby świat się walił. Oceniamy miniserial „Fosse/Verdon” – nowość, którą obejrzysz w HBO GO
Zakropić oczy, łyknąć parę tabletek i „kurtyna w górę”. Każdy dzień w życiu Joego Gideona jest kolejnym przedstawieniem. Używki pomagają mu wcielać się w reżysera, choreografa, ojca i kochanka. W „Całym tym zgiełku” Bob Fosse ukrywał się za swoim awatarem o aparycji Roya Scheidera, a twórcy „Fosse/Verdon” postanowili obnażyć tego legendarnego przecież artystę przed widzami, zmniejszając dawkę znieczulenia.
OCENA
W „Całym tym zgiełku” każda tragedia rozgrywa się na wysokich, teatralnych nutach. Zostaje wytańczona i obsypana brokatem. Dramat zamienia się w komedię. W „Fosse/Verdon” jest podobnie. Tyle tylko, że te same środki wyrazu nabierają tutaj nowych, bardziej posępnych znaczeń. To wciąż historia człowieka, którego życie było przedstawieniem, a Thomas Kail i Steven Levenson nie stronią od żartów i zabawnych, metaforycznych wtrętów. Jednakże nie zapominają o powadze przedstawianych wydarzeń. To nie jest tren zamknięty w formie fraszki, a podszyta humorem psychodrama o człowieku uwięzionym w narzucanych sobie rolach.
Podpierając się książką „Fosse” Sama Wassona, Kail i Levenson przeprowadzają nas przez kolejne kręgi piekła perfekcjonisty wyniszczanego pracoholizmem. Fosse nie potrafi funkcjonować bez pracy, więc za pomocą używek ciągle przesuwa granice swojej wytrzymałości. Nie opuszcza sceny, dopóki aktorka nie wykona idealnego gestu, nie schodzi z planu, dopóki nie znajdzie odpowiedniego kadru, nie wstaje od stołu montażowego, dopóki nie wyciągnie z danego ujęcia maksymalnego ładunku emocjonalnego. Jest w stanie ciągłego aktu kreacji. Siebie bądź innego świata. Z tego powodu twórcy serialu spoglądają na niego przez pryzmat jego dzieł, a fikcja nieustannie przenika się tu z rzeczywistością.
Fabularny rytm serialu wybijają więc kolejne filmy autorstwa Fosse’ego.
W następujących po sobie odcinkach znajdziemy niepoprawny optymizm „Słodkiej Charity”, dekadencję „Kabaretu”, gorzki humor „Lenny’ego”, czy poczucie nieuchronnego końca wspomnianego już „Całego tego zgiełku”. Wcielający się w głównego bohatera Sam Rockwell w żadnej scenie nie przypomina jednak nadekspresywnywnego Roya Scheidera. Gra o wiele bardziej powściągliwie. Jest zimny i stonowany. Roztapia się tylko w obecności Gwen Verdon, która w interpretacji Michelle Williams kontrastuje z nim swoją emocjonalnością. Osobno są zupełnie innymi ludźmi, niż kiedy spędzają czas ze sobą. Niezależnie od tego, czy spotykają się w ramach pracy, czy w domowym zaciszu. On pomaga jej utrzymywać się w ryzach, ona uwalnia jego emocje. Tym samym trajektorię narracji wyznacza romans tytułowych postaci, a ich związek przypomina relację Charlie’ego i Nicole z „Historii małżeńskiej”.
Gwen pomogła partnerowi w rozwoju kariery, składając na ołtarzu poświęceń własne ambicje. Ustawiła się w jego cieniu. Sukcesy Boba zaczęły przyćmiewać jej wcześniejsze osiągnięcia. Nie ma już szans na emancypacyjny sukces, bo utraciła młodociany urok i uznanie. Zamiast jednak schodzić ze sceny, pragnie na niej pozostać, a może to zrobić tylko dzięki Fosse’emu. Trudno mówić w tym wypadku o seksizmie. Po prostu obydwoje zdają sobie sprawę, że razem są warci o wiele więcej niż osobno. Twórcy łączą ich nierozerwalnie w tańcu miłości i nienawiści, nienaruszalnego szacunku i coraz słabiej ukrywanych żalów. Nie mogą być ze sobą, a bez siebie nie są w stanie wykazać się swoim talentem.
Nadmiar co chwilę ustępuje miejsca pustce.
Bohaterowie próbują połączyć je w spójną całość, ale jest to niemożliwe. Tanecznym krokiem gubią się w procesie toksycznej autokreacji. Nie widzą, jak krzywdzą w ten sposób siebie i swoich bliskich. W „Fosse/Verdon” tytułowe postacie bez przerwy tworzą swój wyidealizowany wizerunek, a Thomas Kail i Steven Levenson dekonstruują ten mit. Jeśli więc przyjmiecie zaproszenie do świata przedstawionego czeka na was niekończąca się impreza, regularnie przerywana ciężkim kacem. Jesteście na to gotowi? Jeśli tak, to podczas seansu dowiecie się, że życie to kabaret, a najważniejsze to oszczędzać siły, aby po opuszczeniu kurtyny ukłonić się publiczności.