"Lakers: Dynastia zwycięzców" to historia, której nie możesz przegapić. Stworzył ją wybitny twórca "Nie patrz w górę"
Temat narodzin wielkich Los Angeles Lakers w kontekście genialnego dokumentu "Ostatni taniec" wielu reżyserów i scenarzystów mógłby wręcz przerazić. Reżyser Adam McKay od filmu "Nie patrz w górę" oraz Max Borenstein znany dzięki produkcjom o Godzilli podjęli jednak wyzwanie. Dostępny na HBO Max serial "Lakers: Dynastia zwycięzców" to jednak naprawdę świetny tytuł. Choć dodaje do prawdy sporo hollywoodzkiej przesady.
OCENA
Wieść o tworzeniu przez HBO Max serii "Lakers: Dynastia zwycięzców" większości fanów koszykówki siłą rzeczy będzie się nierozerwalnie kojarzyć z zeszłorocznym serialem dokumentalnym "Ostatni taniec". Produkcja poświęcona złotym latom Chicago Bulls chwyciła w swoje objęcia tysiące widzów, którzy za pomocą Netfliksa wsiąkli w świat piłek, koszów, wielkich pieniędzy, ambicji i jeszcze większego ego Michaela Jordana. Trudno nie odnieść wrażenia, że HBO Max chciało mieć swój "Ostatni taniec", a notorycznie zgarniający mistrzowskie pierścienie Los Angeles Lakers wydawali się oczywistymi kandydatami na bohaterów.
W całej tej teorii znajdziemy tylko jedno "ale" - "Lakers: Dynastia zwycięzców" to produkcja fabularna. Opiera się na prawdziwej historii, ale jednocześnie nie boi się jej w dosyć wyraźnie fabularyzować. Do czego zatrudniono m.in. odpowiedzialnego za scenariusze "Godzilla" i "Godzilla vs Kong" Maxa Borensteina i znanego użytkownikom Netfliksa Adama McKaya. Reżyser równie hitowego co kontrowersyjnego filmu "Nie patrz w górę" wydawał się idealnym kandydatem do uchwycenia atmosfery lat 80. i podrasowania historii narodzin słynnego "Showtime" Lakersów.
Dlatego oprócz roli producenta wykonawczego stanął też za kamerą premierowego odcinka. A dlaczego mówimy o latach 80., a nie bardziej znanym dla wielu młodych fanów koszykówki okresie z początku XXI wieku? Otóż nowy serial HBO Max nie jest poświęcony drużynie dowodzonej przez Shaquille'a O'Neala i Kobe'ego Bryanta, lecz zamiast tego sięga do czasów jeszcze sprzed dominacji Michaela Jordana.
"Lakers: Dynastia zwycięzców" to serial poświęcony narodzinom franczyzy, która miała zdominować NBA przez następne trzy dekady.
Akcja sportowego dramatu rozpoczyna się w 1979 roku. Właśnie wtedy doszło do dwóch zdarzeń, które miały odmienić losy drużyny ze słonecznego Miasta Aniołów. Nowym właścicielem Los Angeles Lakers został biznesmen Jerry Buss marzący o koszykówce tak szalonej i pełnej życia jak sam seks. Kluczowym elementem jego planów był zaś młody Earvin "Magic" Johnson, którego "Jeziorowcy" przejęli z jedynką w przedsezonowym drafcie. Wokół tej dwójki kręci się fabuła całego serialu, ale stworzenie panoramy lat 80. wydaje się równie istotne dla twórców co opowieść o Lakersach.
W "Lakers: Dynastia zwycięzców" nie brak więc takich tematów jak wolny seks, wciąż społecznie akceptowalny rasizm, będące na porządku dziennym korzystanie z używek czy seksizm. Dochodzą też do tej kwestie nierozerwalnie powiązane ze sportem na najwyższym światowym poziomie. Chodzi o radzenie sobie z presją, nieposkromione ambicje poszczególnych zawodników, depresję związaną z porażkami i życie już po zakończeniu kariery zawodniczej. Los Angeles Lakers to bowiem coś więcej niż tylko drużyna. To cała franczyza, dla wielu byłych zawodników oznaczająca drugi dom. Dlatego w pierwszych odcinkach serialu nie brak momentów, które spędzimy z takimi postaciami jak Jerry West czy Pat Riley.
HBO Max zrobiło świetny serial, ale nie wierzcie we wszystko, co tam zobaczycie.
"Lakers: Dynastia zwycięzców" to nie tylko produkcja aktorska, jest też pełna fabularnych skrótów, postaci połączonych z kilku realnych odpowiedników czy zachowujących się zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Bazą dla serialu jest książka "Showtime: Magic, Kareem, Riley, and the Los Angeles Lakers Dynasty of the 1980s" autorstwa Jeffa Pearlmana, ale jego twórcy nie trzymają się jakoś desperacko faktów. Z pewnością odrzuci to część odbiorców szukających czegoś bliższego prawdziwej historii.
Zapewniam was jednak, że ta jedna kwestia w żaden sposób nie dyskwalifikuje "Lakers: Dynastia zwycięzców" jako fenomenalnego serialu sportowego. Duża w tym zasługa świetnie dopasowanego castingu. Największą gwiazdą produkcji jest John C. Reilly jako Jerry Buss. Amerykański aktor potwierdza swoją klasę i olbrzymi talent właściwie w każdej scenie. A ponieważ w obsadzie towarzyszą mu takie sławy jak Jason Clarke, Gaby Hoffmann, Brett Cullen, Adrien Brody, Jason Segel i Gillian Jacobs, to nawet jego nieobecność na ekranie nie jest żadnym problemem. Rolę Magica Johnsona otrzymał z kolei debiutant Quincy Isaaiah, który nieźle wciela się w - mającego równie wiele energii co wątpliwości - przyszłego gwiazdora NBA.
Widać wyraźnie, że Max Borenstein, Jim Hecht i Adam McKay pragnęli stworzyć serial nie tylko interesujący, ale też wizualnie i estetycznie charakterystyczny. Składają się na to dwa główne elementy. Po pierwsze, chodzi nałożony na większość kadrów filtr mający imitować możliwości kamer wideo w latach 80. Co w założeniu ma zapewne upodobnić "Lakers: Dynastia zwycięzców" do autentycznego dokumentu sportowego. Takie wrażenie wzmacnia też drugi element, czyli bardzo częste burzenie "czwartej ściany" przez postaci. Bohaterowie zwracają się wtedy bezpośrednio do kamery, tak jakby nagle znaleźli się w znanym z niektórych programów reality show "konfesjonale".
"Lakers: Dynastia zwycięzców" działa na bardzo wielu poziomach, bo Adam McKay i inni twórcy ufają obranej przez siebie drodze.
Niektóre z ich wyborów mogą się wydać trochę kontrowersyjne. Pisałem już o wyraźnych odstępstwach od potwierdzonych faktów, ale ta wiara we własne możliwości odbija się też na innych kwestiach. Dość powiedzieć, że przez pierwszą połowę sezonu nie widzimy żadnych prawdziwych meczów koszykówki. HBO Max udostępniło dziennikarzom osiem z dziesięciu ogółem wyprodukowanych odcinków i sam byłem zaskoczony dosyć statycznym tempem całej historii.
To, co dzieje się za kulisami, jest bowiem równie (lub czasem nawet bardziej) istotne jak potyczki na koszykarskiej hali. Fani NBA będą w większości zachwyceni, bo naprawdę trudno sobie wyobrazić bardziej kompletny obraz najlepszej ligi świata. Zwykli widzowie mogą z kolei potrzebować chwili przyzwyczajenia. Absolutnie polecam jednak, żeby dali szansę serialowi "Lakers: Dynastia zwycięzców".
Na HBO Max znajdziecie dwa odcinki "Lakers: Dynastia zwycięzców".