Guillermo del Toro znalazł się w Hollywood i najwyraźniej jest mu tam dobrze. Mimo iż rozpoczął spełnianie swojego amerykańskiego snu od kręcenia filmów bardzo słabych (Mutant oraz Blade II), to producenci nadal wierzyli w jego świetność. W końcu Kręgosłup diabła oraz Cronos stały się kultowymi obrazami kinematografii meksykańskiej. Zanim doszło do realizacji Labiryntu fauna - będącego punktem zwrotnym w karierze del Tora - to zekranizował on komiks Mike'a Mignoli pt. Hellboy.
Rok 1944 - koniec II Wojny Światowej. Naziści są pewni przegranej więc sięgają po ekstremalne środki. Sprowadzają człowieka imieniem Rasputin. Ma on zamiar otworzyć wrota piekieł i wydobyć z niego demona, który wraz z hordą przyjaciół ma pomóc nazistom walczyć u boku Fuhrera. Jednakże wojska amerykańskie odkrywają miejsce spotkania i krzyżują plany oddziałom niemieckim. Pomimo że wygrali bitwę i zdążyli zamknąć portal, to w międzyczasie zdołało się z niego wydobyć dziwne stworzenie - mały czerwony chłopiec z kamienną ręką, ogonem i niedorośniętymi rogami. Amerykanie postanowili przygarnąć go do siebie i nazwali go Hellboyem. 60 lat później, dorosły już demon jest tajną bronią rządu Stanów Zjednoczonych i z pomocą agentów FBI walczy z innymi potworami pojawiającymi się na ulicach.
W dniu premiery, film nie zrobił wielkiego szumu. Nawet ja nie potrafiłem zrozumieć fenomenu tego projektu. Znakomity, klimatyczny wstęp wojenny zapowiadał całkiem ciekawą porcję kina. Niestety, gdy akcja przenosiła się do Ameryki to mrok gdzieś zniknął i można było się wydawać, że producenci wymusili na reżyserze wykreowanie obrazu stricte komercyjnego. Wtedy jednak, nazwisko del Toro nie było tak hucznie znane. Dopiero po premierze Labiryntu fauna można na produkcję spojrzeć zupełnie inaczej. A dzięki upływie czasu, film wiele zyskuje.
Pierwsze dziesięć minut tłumaczy nam dlaczego właśnie Guillermo zajął się reżyserią. Klimaty wojenne to jego pasja. Brudny, ciemny i chylący się ku upadkowi świat w Hellboyu jest aluzją do Kręgosłupa diabła z 2001 roku. Tam perspektywa konfliktu została ograniczona jedynie do dziecięcej perspektywy, lecz narracja Hellboya dzieli z tamtą produkcją tylko jedną istotną cechę - naiwność i prostotę. Widać tu wyraźne przedstawienie dobra i zła bez możliwości zatarcia tej niewidzialnej granicy. To wprowadzenie ma na celu nie tylko przedstawić bohaterów, ale również wyraźnie nakreślić czarnych charakterów oraz prawowitych i dobrych Amerykanów z nimi walczących. Tu ta decyzja nie musi być nawet dogłębnie tłumaczona, gdyż moralność widza sama podświadomie ustanawia, że naziści są źli, a alianci dobrzy. Ten element można jednak uznać za dobry, gdyż w kinie rozrywkowym wpaja się właśnie takie stereotypowe wątki, aby zbytnio nie zaskakiwać widza. Choć teraz, patrząc z perspektywy czasu, to del Toro mógł wynegocjować próbę wplecenia swojej własnej wizji. Może wzrósłby dramatyzm bitwy początkowej.
Okazało się jednak, że postać piekielnego chłopca jest znakomitym materiałem na scenariusz filmowy, a del Toro wyciska z niej tyle ile to możliwe. Po pierwsze, uczłowiecza demona stawiając go w sytuacjach typowo ludzkich. Okazuje się, że Hellboy ma uczucia - odczuwa gniew, radość, smutek, miłość czy zazdrość. Z jednej strony przyjmuje cechy każdego typowego superbohatera, ale z drugiej jest zupełnie inny. Nie interesuje go to, że ratuje świat, a spogląda na sytuację raczej w luźniejszej, bardziej zabawnej formie. Dlatego co chwilę usłyszymy tzw. "one-liners" rozluźniające atmosferę i mieszające akcję z komedią. Dzięki tym elementom nasza sympatia względem demona wzrasta i jesteśmy w stanie zrozumieć problemy Hellboya. Cały film jest bowiem skierowany właśnie na niego i agent FBI wysłany, aby pomagać bohaterowi nastawia nas mniej optymistycznie. Hellboy to samotny strzelec poszukujący zemsty i odkupienia, okrążony przez rządowe "opiekunki". Zgrabny portret psychologiczny służy jako prolog do Złotej armii.
Jedynym poważnym problemem filmu jest jego amerykański patriotyzm. Wyznaczona w pierwszych scenach wyraźna granica między dobrem a złem nie zostaje zatarta. Ta teza jest przetrzymywana przez cały obraz i jej założenia pozostają niezmienne. Czerwony jest dalej taki sam i nie ma on żadnych wątpliwości, po której stronie powinien być. Nawet w trakcie zakończenia, kiedy zostaje zmuszony do przybrania swojej pełnej postaci, to dalszy ciąg wydarzeń utrzymuje nas w przekonaniu, że czekamy na kolejny, banalny hollywoodzki finał. Znowu obserwujemy heroicznych Amerykanów na tle złowrogich Rosjan i, co najlepsze, znamy wynik walki jaką toczą. Tylko Hellboy jest gdzieś pośrodku - walczy tylko i wyłącznie o swoje własne ideały wybierając stronę dobra (czyli amerykańską). Lecz nie ma tu ani szaleńczych zwrotów akcji, ani zdrad w obozie Stanów Zjednoczonych. To prosta historia chwaląca amerykański sposób bycia i ceniąca sobie wartości, jakie przez wieki były przekazywane do społeczności przez literackich mistrzów. Ale ta cecha wygląda raczej na zarządzenie odgórne, bowiem takie przedstawienie akcji jest bardzo charakterystyczne w ekranizacjach komiksów.
Za granicą dostępna jest wersja reżyserska filmu wzbogacona o dodatkowe dziesięć minut, które tak naprawdę, nie zmieniają całokształtu produkcji. Poszerzone zostały niektóre dialogi w celu wykreowania bardziej złożonego portretu psychologicznego postaci, ale w ostateczności nie różni się wiele od prezentowanej wersji kinowej. Należy jednak pochwalić zagranicznych dystrybutorów za jakość wydania DVD. Film otrzymujemy w eleganckim kartonowym pudełku zawierającym digipack z trzema płytami (dwa dodatkowe krążki to morze dodatków). W Polsce jednak kolekcjonerów nie cenią i nasz wybór leży między edycją jednopłytową, a dwupłytową w zwykłym plastikowym pudełku. Zresztą, obie wersje trudno znaleźć w sklepach, a Imperial-Cinepix nie był nawet w stanie wydać reedycji z uwzględnieniem wersji reżyserskiej.
Z pierwszego Hellboya nie można było uczynić cuda. Scenariusz był banalnie prosty i to chyba najbardziej denerwuje w trakcie oglądania. Widać tu jedynie zalążek talentu del Tora i można zauważyć, że studio nie pozwoliło artyście rozwinąć mocno skrzydeł. Ale po dość srogiej porażce przy obrazach Mutant i Blade II, chłopiec z piekła rodem okazał się strzałem w dziesiątkę. Mimo iż docenia się go jedynie z perspektywy czasu, to można go bez problemu wrzucić do worka z udanymi ekranizacjami komiksów. Uczucie ekscytacji jednak wzrasta, gdy po obejrzeniu zwiastuna do drugiej części można zauważyć, że producenci dali del Toro wolną rękę. Złota Armia wygląda jak amerykańska wersja Labiryntu Fauna. Czy spełni nasze oczekiwania?