REKLAMA

HiFi Week#3: „Lazaretto” mniej szorstkie od poprzedników i bogatsze w brzmieniu, ale czy o to chodziło?

HiFi Week trwa w najlepsze, jaki Album Dnia tym razem Wimp przygotował dla swoich użytkowników? Ano jeden z najbardziej oczekiwanych rockowych krążków 2014 roku, czyli "Lazaretto”. Po lekkiej Nocy Letniej przyszedł czas na cięższe brzmienia i niepokornego, ale już nie tak oldschoolowego i „nieczystego” Jacka White’a.

HiFi Week#3: „Lazaretto” mniej szorstkie od poprzedników i bogatsze w brzmieniu, ale czy o to chodziło?
REKLAMA

Czy White na starość łagodnieje? Patrząc z perspektywy newsów ze świata gwiazd i konfliktu z zespołem Black Keys można by przypuszczać, że Jack White od pewnego czasu nosi w tylnej części ciała bardzo długi kij – i chyba dobrze mu z nim, bo nie chce go wyjąć. Najwyraźniej, temperament tego pana zaczął przenosić się z płyt na stosunki personalne z innymi gwiazdami rocka, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że "Lazaretto" jest takie… mało szorstkie?

REKLAMA

Szczególnie uderza to po uszach, gdy odpalimy krążek w jakości strumieniowania hifi i zdamy sobie sprawę z tego, że każdy kawałek na krążku jest dopieszczony bardziej niż pieski królowej Elżbiety. W porównaniu do poprzedniej płyty („Blunderbuss”) albo – co daje jeszcze lepszy kontrast – dokonań White Stripes – "Lazaretto” skręca w wielu kierunkach gatunkowych, ale w każdym brzmi wyśmienicie. I tu chyba leży główny „problem” tego krążka, który jest tak dobry, że aż tęsknię za starymi czasami, gdzie liczyła się tylko plumkająca sobie nisko strojona gitara i prosta do bólu perkusja Meg White. Ta dziewiczość tamtych dokonań imponowała mi kiedyś i nic się nie zmieniło w tej kwestii po – mój boże jak to zleciało – 14 latach.

The White Stripes już jednak nie istnieją, przyszedł czas na zmiany, czyli szwendanie się Jacka White’a z różnymi zespołami (The Raconteurs, The Dead Weather) i trochę bardziej wysublimowanego blues rocka – punkowość z czasów Stripes wydaje się już prehistorią. Skłamałbym jednak okrutnie, gdybym stwierdził, że "Lazaretto" nie jest dobrym krążkiem, wręcz przeciwnie, to świetny album. A jakby się tak uprzeć strasznie, jedno ucho przysłonić, to można nawet odnaleźć na nim coś z początków XXI wieku. Szczególnie, jeśli odpalimy singlowy High Ball Stepper i That Black Bat Licorice.

W całkowitym rozrachunku, "Lazaretto" to tak naprawdę muzyczna zbieraniną tego, co ostatnio wydaje się Jackowi bliskie, czyli początków bluesa i trochę folk rocka. Trochę to wygląda tak, jakby Jack od dłuższego czasu siedział zamknięty w pokoju i grał z każdego około bluesowego gatunku (a nawet hip-hopowego) po trochu, a potem zebrał wszystko do kupy, wybrał najlepsze i umieścił na Lazaretto. Jak wspomniałem wcześniej, naprawdę ładnie to brzmi, aż ma się ochotę przebrać w jakąś lnianą koszulę, usiąść ze źdźbłem trawy na ganku domu w Nowym Orleanie i bujać na krześle.

REKLAMA

Żywiołowość i punkowość zostały poświęcone dla tej nowej jakości, warto było? Ciężko na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Sentymentalni ludzie (do których się zaliczam) powiedzą, że trochę szkoda tego starego minimalizmu, ale z drugiej strony – mimo, że Jack wreszcie zaczął korzystać ze zdobyczy XXI wieku – to wciąż nie jest to przecież elektronika, tylko gitary, perkusja i bas, nie ma więc co płakać. White w zasadzie, podczas półtorarocznych prac nad krążkiem sięgnął do korzeni, tylko że strasznie głębokich. Niektóre z utworów są inspirowane pracami artysty, gdy ten był jeszcze nastolatkiem. Czuć zresztą na "Lazaretto" taki pamiętnikowy charakter, do którego pasuje idealnie rapujący momentami głos Jacka.

W wielkim skrócie: Jack sięgnął po coś innego niż dotychczas, ale zrobił to w swoim stylu, czyli przede wszystkim dobrze. "Lazaretto" nie powoduje nagłego przypływu endorfin, ale jest w nim coś ciekawego i – najprawdopodobniej – zwiastującego zmianę w przyszłych produkcjach.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA