REKLAMA

Hippisi, kwas i MGMT

MGMT to trzeci studyjny album MGMT. Powtórzę jeszcze raz, trzeci, a na dodatek nazwany tak jak zespół. Gdy jeszcze dodamy do tego zapowiedzi muzyków, że album nie będzie dla każdego, że wytwórnia nie wywiera na nich żadnej presji, to aż chce się zacytować klasyka - "krew się poleje". Tylko, że tak naprawdę to drugi album (Congratulations) MGMT jest ich tzw. "trzecim albumem". Wiem, trochę to pogmatwane, dlatego już spieszę z wyjaśnieniem.

Hippisi, kwas i MGMT
REKLAMA

„Trzeci album”

REKLAMA

MGMT-MGMT-2013-1200x1200Okładka MGMT

MGMT mają już za sobą wielkie przeboje, Electric Feel, Kids, Time To Pretend. Pierwszy album zespołu - Oracular Spectacular - był dla zespołu niczym wahadłowiec wynoszący ich na orbitę popularności. Ale to było dawno temu, ten czas przeminął. W 2010 został wydany krążek Congratulations, cios dla wszystkich fanów zespołu, którzy oczekiwali, że Amerykanie dalej będą ich zachwycać swoimi radiowymi przebojami. Wytwórnia zdjęła kaftan bezpieczeństwa z członków MGMT i pozwoliła im robić swoje ("eksperymentować" z brzmieniem), dzięki czemu syndrom trzeciego albumu pojawił już na drugim albumie, a MGMT tylko kontynuuje ten zaczęty wcześniej proces.

Szczerze przyznam, że trochę mi zajęło przyzwyczajenie się do tego nowego brzmienia, ale przesłuchałem raz, drugi, trzeci i uznałem Congratulations za album lepszy od poprzednika. Oczywiście nadal twierdzę, że prawdziwą sztuką jest napisać kawałki, które wpadną w ucho i można je nucić nawet kilkanaście po lat po ich opublikowaniu, a tzw. "oryginalne", "artystyczne" kawałki to i po pijaku się nagra jak trzeba. Tylko, że MGMT zasadziło jakieś ziarno magii na drugiej płycie i w zasadzie częściej wracam właśnie do niej niż do przebojowego Oracular Spectacular.

Stąd też po usłyszeniu singla Alien Days obiecywałem sobie całkiem dużo, m.in. dlatego że wiedziałem, iż "radiowo" to nie będzie, za to intrygująco i "dziwnie" na pewno. Uspokojony wiec zapowiedzią tego co nastąpi, mogłem spokojnie przygotować sobie herbatkę z dodatkową ilością cukru i rozkoszować się dźwiękami MGMT, chociaż właściwie to szklanka whisky z tabletkami LSD byłaby odpowiedniejsza…

Dziwnie znaczy fajnie

Niedawno Karol pisał o wizualizacjach Optimizer, które MGMT (w składzie Andrew VanWyngarden i Ben Goldwasser) przygotowało wraz z Rdio dla tych wszystkich, którzy mieli ochotę wcześniej posłuchać kawałków, a przy tym zająć czymś oczy. Muszę przyznać, że te obrazki naprawdę dobrze pasowały do muzyki i oddawały cały jej sens. Podczas słuchania MGMT towarzyszyło mi uczucie przeniesienia się w czasie o ponad 40 lat. Od pierwszych dźwięków ogarnęło mnie błogie uczucie zapomnienia w jakiej aktualnie konfiguracji czasoprzestrzennej się znajduję. Nie wiem jak to jest „być na kwasie”, ale domyślam się, że najbliżej tego jest właśnie spędzenie 40 minut z MGMT.

Weźmy na przykład singlowe Alien Days, które mógłbym streścić stwierdzeniem: hippisowskie jak cholera. Przez cały utwór myślałem, że akordy idą tak jak nie powinny, szczególnie w zwrotce – o ile mogę tak w ogóle powiedzieć, bo podział na zwrotkę, refren, bridge, jest tutaj dosyć umowny. Instrumentalnie jest w sumie całkiem normalnie, akustyk, bas i perkusja tworzą bazę, trio do którego zbyt dużo już nie potrzeba dodawać, oprócz organowego plumkania. W zasadzie myśląc już, że wszystko układa się całkiem „normalnie”, w połowie piosenki pojawia się urokliwe syntezatorowe solo, które brzmi hmm… dziwnie? Tyle, że to dziwnie znaczy jak najbardziej fajnie! A do tego jeszcze ten tekst o życiu w świecie bez uprzedzeń – „Alien Days”. Jeżeli kiedykolwiek będę urządzać w domu nowoczesną imprezę hippisowską w swoim mieszkaniu, jedyną płytą jakiej bym potrzebowały byłoby MGMT.

A już na pewno utwór Cool Song No. 2, który powoduje mimowolną chęć pozbycia się swojego odzienia, złapania za pierwszy lepszy bęben (bo wszyscy takie przecież mają) i tańczenia wokół rozpalonego w salonie ogniska z przyjaciółmi. Może to dziwne obrazy, ale taki właśnie mi przychodzą do głowy podczas słuchania Cool Song No. 2, a podczas odtwarzania płyty piłem tylko herbatę i to słabą w dodatku.

Cała płyta jest bardzo elektroniczna, syntezatorów tutaj nie brakuje z pewnością, ale jest taki jeden kawałek, który był dla mnie pewną odskocznią – Your Life Is a Lie. Brzmiący trochę jak Beatlesi używający samplera po uprzednim naszprycowaniu się jakimiś dopalaczami. Oczywiście i tutaj pojawiają się „plastikowe” dźwięki, ale zdecydowanie większą uwagę przykuwa mocna perkusja z wyrazistym cowbellem zawieszonym gdzieś w przestrzeni z tamburynem i akustykiem. Może wokal Andrew nie wywołuje we mnie nie wiadomo jakich pozytywnych odczuć, ale w przypadku Your Life Is A Lie wkomponowuje się w całość wyśmienicie, choć i tak do singla mu daleko.

Tak jak wspomniałem wcześniej, nie oczekuję po MGMT żadnych przebojów, ale skłamałbym jesli powiedziałbym, że nie brakuje tutaj takiego jednego, przykuwającego uwagę singla (oprócz Alien Days). Chociaż jedna, prosta melodia, łatwa do zanucenia jest naprawdę pożądana. Taki pop dla zmęczonego już umysłu, pełen kalorii smaczny batonik po przebiegnięciu parunastu kilometrów.

A Good Sadness i Astro-Mancy nie ułatwiają sprawy wcale. Moim zdaniem to wręcz najgorsze kawałki na płycie, niewnoszące nic ciekawego. Będące niechcianym przystankiem na drodze do upragnionego celu. Na całe szczęście wybawienie pojawia się wraz z nostalgicznym I Love You Too, Death i Plenty Of Girls In The Sea (z dosyć prostym i jakże prawdziwym przekazem), które słuchało mi się najprzyjemniej. Nie tylko ze względu na tekst, ale też pozytywną melodię i przemiłe chórki przywodzące mi na myśl psychodeliczną wersję Beatlesów – po raz kolejny.

REKLAMA

Liczy się całość

Chociaż mam swoich ulubieńców na płycie jak Alien Days, Introspection czy Plenty of Girls, MGMT trzeba postrzegać jako całość, czyli tak jak autorzy tego dzieła by sobie życzyli. Ciężko jest tutaj wybrać sobie dwa, trzy utwory i wrzucić na odtwarzacz, dodać do playlisty „ulubione”, jeżeli już to trzeba dodać cały album. Postąpienie inaczej jest jak dla mnie bez sensu, chociaż taki jeden popowy kawałek by naprawdę nie zaszkodził.... Jednak biorąc pod uwagę całokształt, MGMT to naprawdę dobry album, idealnie pasujący na deszczowe dni, na chwilę zamyślenia lub retro-hippisowską imprezę zakrapianą… czymś mocnym. I już teraz jedno wiem na pewno, będę do niego wracać tak samo jak do Congratulations.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA