REKLAMA

Nicolas Cage w „Historii wulgaryzmów” to czyste złoto. Oceniamy nowy program Netfliksa

Zastanawialiście się kiedyś jak to jest, że jedne słowa są zawsze w porządku, a innych nie wypada używać w przestrzeni publicznej? Jak to się dzieje, że przekleństwa są tak powszechne, a jednocześnie uznaje się je za wyklęte z języka powszechnego? I dlaczego niekiedy wulgaryzmu po prostu nie da się zastąpić niczym innym?

historia wulgaryzmow nicolas cage netflix recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Przekleństwa to bardzo ciekawe zagadnienie lingwistyczne. Z jednej strony oficjalnie ich unikamy, a z drugiej są sytuacje, w których nie da się ich pominąć. Tym bardziej, że jedno, użyte w odpowiednim momencie może wyrazić więcej niż tysiąc słów, a jego znaczenie jest zależne od aktualnego kontekstu. Do tego dochodzą liczne badania, jakie pokazują związek między przeklinaniem a inteligencją osoby, czy przeklinaniem a odpornością na ból fizyczny. W jaki sposób to działa? Jak zmieniały się wulgaryzmy na przestrzeni dziejów? Dlaczego ich siła z czasem wzrastała lub malała? Jak dokonuje się ich reapropriacji? Dzięki komentarzom ekspertów i zaproszonych gości, znanych z rzucania fucków na scenie, „Historia wulgaryzmów” odpowiada na te wszystkie pytania.

Na przestrzeni sześciu odcinków „Historii wulgaryzmów” twórcy biorą się po kolei za słowa „fuck”, „shit”, „bitch”, „dick”, „pussy” i „damn”.

Każdy z tych wulgaryzmów jest inny. Różnią się od siebie mocą, kontekstem w jakim się ich używa, etymologią czy możliwościami łączenia ich w różne wyrażenia. Lingwiści i stand-uperzy opowiadają o następnych przekleństwach, mówiąc o ich historycznym pochodzeniu, nabytej sile, zmian w ich znaczeniach i upowszechnianiu przez kulturę popularną. Dzięki obecności Jima Jefferiesa czy Sary Silverman nie jest to suche przytaczanie faktów. Naukowa wiedza zostaje opatrzona licznymi dowcipnymi komentarzami, przez co ogląda się to niczym występy komików na scenie.

Bla, bla, bla... Nieważny jest jednak temat, wypowiadający się goście czy sposób realizacji. Najbardziej błyszczy tu on. Jedyny i niepowtarzalny Nicolas Cage. Kiedyś zachwycaliśmy się grą aktora, a dzisiaj uwielbiamy się z niej śmiać. A w „Historii wulgaryzmów” ze samoświadomością daje nam ku temu wiele powodów. W eleganckim gabinecie ze swadą akademickiego profesora peroruje tu o kolejnych przekleństwach, co chwilę uciekając w charakterystyczne dla niego szaleństwo. Rzuca bluzgami, wzmagając ich wydźwięk swoją nadekspresyjną mimiką i egzaltowanymi gestami. Z pełną powagą rysuje artystycznego penisa na kartce papieru, czy z ironiczną lekkością naśladuje Clarka Gable'a trawestując na wszelkie możliwe sposoby jego słynne „frankly, my dear, I don't give a damn”. To właśnie dla niego warto sięgnąć po ten program.

historia wulgaryzmów netflix recenzja class="wp-image-480976"
Historia wulgaryzmów/Netflix

Na sceny z Nicolasem Cage'em czeka się z wypiekami na twarzy.

REKLAMA

Za każdym razem, gdy na ekranie pojawia się ktoś inny, nieważne jak ciekawie by nie mówił, tęsknimy za nim, bo potrafi przeklinać jak nikt inny. „Historia wulgaryzmów” to w gruncie rzeczy spektakl jednego aktora. I to ze względu na jego personę, chociaż program opiera się na wulgaryzmach zagranicznych, ogląda się go przyjemnie bez względu na szerokość geograficzną. Szczególnie dobrze nada się na seans z członkami rodziny, którym nie podoba się, że okazjonalnie przeklinacie pod nosem. Cage przekona ich, że jest to zdrowe i naturalne.

„Historię wulgaryzmów” obejrzycie na platformie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA