REKLAMA

Współczesne horrory weszły do mainstreamu i to sprawiło, że przestały straszyć. A będzie coraz gorzej

Horrory to od kilku lat jeden z najpopularniejszych gatunków w kinach. Nadal nie może się równać z kinem superbohaterskim czy romansem, ale robienie filmów grozy to od kilku lat bardzo dochodowy biznes. A skoro tak, to dlaczego nie potrafię myśleć o horrorach inaczej niż w kontekście ich kryzysu? Już wyjaśniam.

horrory 2019
REKLAMA
REKLAMA

Historia filmów grozy to jedna z najciekawszych opowieści związanych z kinematografią. Produkcje tego typu przeżywały na przestrzeni prawie stu lat rozmaite wzloty i upadki. Bywały niezwykle popularne, a czasem trafiały do szczelnie zamkniętych nisz, do których zaglądali tylko najwięksi fascynaci niskobudżetowych filmów. Bierze się to po części z faktu, że horrory to zawsze był gatunek najsilniej uzależniony od wszelakich mód.

Pewne tematy zawsze były dla kinematografii uniwersalne, ale strach, przerażenie i groza to komponenty związane z tak silnymi, pierwotnymi emocjami, że siłą rzeczy dobrowolnie decyduje się na nie ograniczona liczba widzów. Reszta musi być w jakiś sposób zachęcona. A ponieważ popularność to samonapędzająca się kula śniegowa, to horrory mogły liczyć na momenty sławy i zapomnienia. Druga strona medalu jest z kolei taka, że wytwórnie lubią powtarzalność w kinie gatunkowym. Dlatego jeśli jeden rodzaj kina grozy odnosi sukces, to szybko możemy się spodziewać skopiowanych niemal jeden do jednego naśladowców (po triumfie „Cichego miejsca” otrzymaliśmy „Nie otwieraj oczu” i „Ciszę”).

Mieliśmy z tym do czynienia na przełomie lat 80. i 90., gdy dominowały takie serie jak „Halloween”, „Koszmar z ulicy Wiązów” czy „Piątek trzynastego”. Później na początku XXI wieku popularność „Piły” oraz „The Ring” i „Grudge” zewsząd widzów atakowały gore oraz japońskie horrory. A przez cały ten czas na listach przebojów nie brakowało też adaptacji legendy gatunku - Stephena Kinga.

Choroba sequeli i powtarzających się w kółko motywów nie jest więc nowym problemem filmów grozy. Ale dołączyły do niej też inne symptomy kryzysu.

Mimo wszystko tego pierwszego zjawiska też nie należy lekceważyć, bo choć zawsze towarzyszyło horrorom, to teraz dominuje nad całym Hollywood. Każdy film, który odnosi finansowy sukces, jest obecnie narażony na powstanie z czasem prequeli, sequeli i spin-offów. Czasami bywają to dobre filmy, ale to raczej pojedyncze wyjątki niż reguła. W przypadku horrorów jest tak głównie dlatego, że wszystkie te produkcje czerpią z tych samych pomysłów i rozwiązań, żeby przypodobać się widzom oryginału. A najważniejszą bronią kina grozy zawsze były suspens i zaskoczenie.

Oglądani po raz dziesiąty na ekranie Michael Myers, Jason Voorhees czy Freddy Krueger mogą tylko podwyższać poprzeczkę brutalności. Podobnie było z kolejnymi częściami „Piły”, które stawiały na coraz bardziej skomplikowane narzędzia tortur i coraz bardziej idiotyczne motywacje mordercy. Ale współczesne horrory odeszły nawet od tej metody wzmacniania swojego przekazu, bo jako filmy mainstreamowe musiały znacznie ograniczyć brutalność.

Bohaterowie nowych filmów grozy w ogromnej większości przypadków nie mają się czego obawiać. Na koniec zawsze wychodzą cało z opresji.

Na udowodnienie tej tezy wystarczy wspomnieć takie filmy jak „Obecność”, „Zakonnica”, „Nie otwieraj oczu” czy „Winchester. Dom duchów”. Najciekawszym przypadkiem wydaje się jednak Jordan Peele. Autor „Uciekaj!” i „To my” jest obecnie nazywany w środowisku nowym Hitchcockiem i Wesem Cravenem w jednym oraz jednym z najbardziej utalentowanych twórców w Hollywood. Peele'owi nie można odmówić umiejętności pracy nad kamerą, a doświadczenie pracy z komedią sprawia, że jego horrory mają w sobie pewien ciekawy rys absurdalnego humoru.

Porównywanie go do mistrzów suspensu jest jednak absolutnym nieporozumieniem. W swoich najnowszych filmach Peele kieruje się bowiem zasadą, że wszyscy biali bohaterowie muszą zginąć, a żadnemu czarnoskóremu nic nie może się stać. W Hollywood od dawna był znany motyw wykorzystywany w kinie akcji i grozy, według którego postaci o ciemnym kolorze skóry ginęli jako pierwsi lub w najbardziej brutalny sposób. W pewnym momencie stało się to wręcz obiektem kpin, a później krytyki. Twórca „To my” nie zastąpił jednak tego zużytego motywu innym, a po prostu go odwrócił. A trudno bać się razem z głównymi bohaterami, jeżeli po dwudziestu minutach da się zrozumieć, że w rzeczywistości nic im nie grozi.

Sztandarowym przykładem zaskakiwania widzów w tym aspekcie jest oczywiście „Psychoza” Alfreda Hitchcoka. Główna bohaterka, której poczynania śledzimy w pierwszych kilkudziesięciu minutach, zostaje zabita i nagle okazuje się, że drugą połowę filmu będziemy śledzić z perspektywy zupełnie innych postaci. W tamtych czasach był to prawdziwy szok, ale przecież teraz wcale nie byłoby inaczej. Jak często spotykamy się z sytuacją, że grająca główną rolę gwiazda traci życie na wczesnym etapie filmu? Prawie nigdy, a przecież w 1960 roku Janet Leigh była wielką gwiazdą i nikt nie spodziewał się, że jej bohaterka nie dotrwa nawet do połowy „Psychozy”. Współcześnie właściwie tylko adaptacje dzieł Stephena Kinga starają się zaskakiwać widza w sprawie bezpieczeństwa bohaterów. Widać tutaj wpływ słynnego pisarza, nawet jeśli (jak w przypadku nowego „Smętarza dla zwierzaków”) twórcy bardzo modyfikują jego wizję.

Problemem jest nie tylko to, dlaczego współczesne horrory nie straszą, ale też w jaki sposób próbują to robić.

Mamy do czynienia z prawdziwą epidemią powtarzanych do znudzenia chwytów, z którym najbardziej popularnym (i najbardziej znienawidzonym przez widzów) jest tzw. jump scare. To najtańszy sposób na wzbudzenie reakcji w widzu, ale nie wzbudza prawdziwej grozy, a jedynie chwilowy szok wywołany przez nagłe pojawienie się czegoś na ekranie wzmocnione głośnym dźwiękiem. Reżyserzy horrorów stali się zresztą tak leniwi i odtwórczy, że większość jump scare'ów da się przewidzieć z kilkusekundowym wyprzedzeniem i przygotować się na chwilowy wzrost adrenaliny. Niewiele lepiej operują muzyką, która musi być obowiązkowo wyposażona w partię smyczków.

REKLAMA

Oczywiście na rynku, pojawiają się też od czasu do czasu atmosferyczne horrory, które potrafią wzbudzić w widzów poczucie strachu. A niskobudżetowe produkcje (w rodzaju „Autopsji Jane Doe” czy „Babadooka”) starają się czasem odejść od niektórych schematów. Ale nawet one przeważnie cierpią z powodu powtarzalnych chwytów i przewidywalności fabuły. Większość filmów o nawiedzonych domach i przybyciu demona wygląda identycznie.

Zamiast produkcji na miarę „Omena” dostajemy więc po raz kolejny zużyte koncepty i nudne projekty potworów jak w „Topielisku. Klątwie La Llorony”. A na horyzoncie wcale nie widać lepszych czasów, bo dopóki podobne do siebie jak dwie krople wody kopie będą się sprzedawać, dopóty wytwórnie nie zmienią swojej strategii. Oby nie skończyło się podobną sytuacją jak pod koniec lat 80., gdy jakość horrorów spadła tak zatrważająco, że nikt nie chciał już ich oglądać, a naprawa reputacji gatunku zajęła dobrych kilkanaście lat.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA