Może to tylko ja, w końcu Fight Club, The Social Network, The Game czy zupełnie nie wiem czemu zajechany przez krytykę The Curious Case of the Benjamin Button to jedne z moich ulubionych filmów, ale House of Cards Davida Finchera pokochałem w ciągu pierwszych 15 minut. A potem było tylko lepiej.
House of Cards to pierwsza produkcja tej skali, która na dodatek lansowała pewne nowe standardy. Tak bardzo znany reżyser? Boardwalk Empire miało już Martina Scorsese? Kevin Spacey, uznany aktor w roli głównego protagonisty? I takie przypadki znał już świat współczesnych seriali. Tym razem jednak cała ta marka, kinowa renoma połączyła się z jeszcze jednym, ważnym aspektem - systemem dystrybucji Netflix.
Netflix to takie Spotify, tylko zamiast muzyki mamy tam filmy i seriale. Skłonni bylibyście płacić równowartość 8 dolarów miesięcznie za dostęp do całej tej skarbnicy telewizyjnych produkcji? Tak między nami - dałbym za to nawet o wiele więcej. Niestety, póki co dla Netflix jesteśmy trzecim światem, a widoki na rychłe zawitanie nad Wisłę są raczej niewielkie.
Tym niemniej, o ile na temat tego czy Spotify w ogóle się muzykom opłaca rozgorzała ostatnio solidna dyskusja (i nie bezpodstawna, bo postawieni pod ścianą "albo my, albo torrenty", dostają prawdziwe grosze), tak na Netflixa producenci seriali telewizyjnych się nie skarżą. Co więcej, widzą w tym przyszłość telewizji.
I tak oto, House of Cards dystrybuowany był wyłącznie tą drogą. Od razu wypuszczono do sieci wszystkie trzynaście odcinków, co tak bardzo odróżniło produkcję od standardowych konkurentów. Zaskakiwał nie tylko model rozpowszechniania serialu, ale też decyzja o zastosowaniu takiego modelu w tym właśnie wypadku. Pisałem "może to tylko ja", ale fani na całym świecie są tak naprawdę zgodni. Fincher zrobił najlepszy serial tego roku i jeden z najlepszych wszech czasów. Na produkcję HoC Netflix wydał ponad 100 milionów dolarów, a żeby to spłacić potrzebował mniej więcej 520 000 miesięcznych subskrypcji przez najbliższe dwa lata. Szacuje się, że sam tylko serial Finchera przywiódł do usługi więcej użytkowników, a łączna liczba miesięcznych subskrybentów sięga 33 milionów. I byłoby więcej, gdyby tak okrutnie nie gardzili kolebką cywilizacji zachodniej, w firmie zwanej raczej "trzecim światem". A kiedy już wejdą mimo wszystko do Europy, będą mogli sfinansować sobie za to - spokojnie - kilka kolejnych superprodukcji.
Precedensowy charakter House of Cards potwierdziły nominacje do tegorocznych nagród Emmy. Po raz pierwszy w historii jak równy z równym, z telewizyjnymi produkcjami mierzy się dzieło dystrybuowane wyłącznie online. W kategorii dramatu serial zmierzy się z Grą o Tron, Breaking Bad, Downtown Abbey, Mad Men i zeszłorocznym zwycięzcą - Homeland. I wiecie co? Zjem własne kapcie jeśli Frank Underwood nie skopie im tyłków.