Hozier stawia na sprawdzoną receptę i to jest dobry pomysł. Recenzja albumu „Wasteland, Baby!”
Już sześć lat minęło od kiedy Hozier zdobył świat swoim Take Me To Church. Czas płynie, a on dalej zasiada w ławce przed ołtarzem i wykorzystuje te same pomysły, które złożyły się na jego debiutancki album.
OCENA
„Wasteland, Baby!” z pewnością nie jest żadną rewolucją w dorobku Irlandczyka. To wciąż ta sama muzyka z silnie wyczuwalnymi bluesowymi, soulowymi i gospelowymi wpływami, które wyniosły go wcześniej na szczyt. Dla niewtajemniczonych, nie oznacza to, że Hozier wyśpiewuje psalmy i wychwala w swojej muzyce Pana. Jego Take Me To Church przecież zdołało zajść niejednemu duchownemu za koloratkę i zniechęcić do twórczości artysty.
Nie ma jednak wątpliwości, że Hozier ochoczo tworzy kompozycje pełne patosu, z organowymi brzmieniami, chórem oraz rytmicznym klaskaniem zgrywającym się z dźwiękiem werbla. Irlandczyk zdradza już wszystkie swoje muzyczne inspirację w otwierającym album Nina Cried Power. Wspomina w nim Ninę Simone, Johna Lennona, Billie Holiday, Joni Mitchell, Pete’a Seegera czy Jamesa Browna. Słowem od bluesa do rocka, a po drodze przez czarne brzmienia. To wszystko było na debiucie, jest i na „Wasteland, Baby!”.
Hozier może i przepisuje na nowo, to co zrobił wcześniej, ale wciąż ma recepturę na udany i chwytliwy utwór.
Taki jest z pewnością Almost (Sweet Music) - tu zresztą też pojawia się wyliczanka artystów, których wpływ można usłyszeć w muzyce Hoziera. Później ton albumu zmienia się, bo do uszu słuchacza docierają zmysłowe dźwięki Movement. Takich momentów na płycie jest więcej, by wspomnieć tylko o wiedzionym gitarą akustyczną, pianinem i pociągnięciami smyków As It Was czy utrzymanym w podobnym klimacie Shrike. Z kolei wieńczący album tytułowy utwór to romansująca z folkiem ballada z wokalem przepuszczonym przez efekt nadający całości jeszcze większej oniryczności.
Głos Hoziera ma potęgę. Sprawdza się on w tych dynamicznych momentach, ale jego prawdziwą moc można poczuć, wtedy, gdy robi się bardziej intymnie. Przy tych dźwiękach można odpłynąć i to wcale nie z nudów, a od nastrojowej atmosfery, którą kreują. Żonglowanie emocjami przychodzi mu z nadzwyczajną łatwością. Nie ma tu mowy o pustych popisach wokalnych, które może i robią wrażenie, ale nie niosą za sobą odpowiedniej dawki emocjonalnej. Jest wręcz odwrotnie. W jego śpiewie namacalny jest autentyzm oraz dojrzałość, zarówno ta techniczna, jak i ta niesiona w warstwie lirycznej. Nie da się przejść obok tego obojętnie.
Znalazło się też sporo miejsca na bardziej dynamiczne utwory.
Hozier zaczyna od wysokiego C, ale później, pomimo wspomnianych ballad, nie zwalnia tempa. Od motywu na przesterowanej gitarze zaczyna się No Plan. Jest jednocześnie potężnie, jak i zmysłowo czy też… zaryzykujmy użycie tego słowa, seksownie. W To Noise Making (Sing) Hozier ponownie wspiera się chórem i oszczędnym pianinem. Jednak zaledwie tych kilka elementów sklejonych w całość daje powalający efekt. Dinner & Diatribes to już blues, który równie dobrze mógł powstać gdzieś nad Mississippi w Luizjanie, choć kompozycja w rękach Irlandczyka zostaje wzbogacona o kilka elementów, które nie dają nam zapomnieć o tym, kto jest za nią odpowiedzialny.
„Wasteland, Baby!” to 14 numerów pokazujących artystę z w pełni rozwiniętymi skrzydłami.
Wydaje mi się, że brak tu tak jednoznacznych przebojów, jak Take Me To Church, a i całość płyty nie jest tak łatwo przyswajalna, jak debiut. To jednak wciąż pop-rockowa (o ile Hoziera da się zamknąć w stylistycznej szufladce) ekstraklasa. Muzyk nie próbował zdefiniować siebie na nowo, a jedynie rozwinąć sprawdzone pomysły. To podejście się sprawdziło. Na okładce płyty artysta zasiada w fotelu w zalanym wodą pomieszczeniu. W takich warunkach nie sposób wydobyć z siebie w pełni artykułowanego dźwięku. To jednak nie dotyczy głosu Hoziera i jego muzyki, bo brzmią one potężnie.