Nowy album Iggy’ego Popa wchodzi w piękny muzyczny dialog z ostatnią płytą Davida Bowie’ego
Iggy Pop po trzech latach prezentuje nowy album. Eteryczny, refleksyjny, intymny i kojący „Free” zachwyci i poruszy niejednego słuchacza.
OCENA
Już sam tytułowy kawałek odpowiednio nastraja nas do całości. Jest krótki, tak jak i sama płyta, która łącznie trwa trochę ponad pół godziny. W niecałe dwie minuty utwór Free zabiera nas w magiczną podróż. Dźwiękowe ambientowe pasaże kojarzące się ze stylem Briana Eno mieszają się tu z eterycznym jazzem, wygrywanym na trąbkach rodem z repertuaru Tomasza Stańki. Dodatkowego nastroju nadaje mu sam Pop wypowiadający słowa „I wanna be free”.
Z jazzem Iggy flirtuje też na pięknym Sonali, opartym na nietypowym metrum wygrywanym przez perkusję. Potem w grę wchodzą brzmienia elektroniczne, ponownie wspaniałe i majestatyczne trąbki, a my podróżujemy sobie w krainie Cheta Bakera i Radiohead, unosząc się w na dźwiękowej tafli.
Ale w tej całej melancholii i refleksji Iggy Pop znajduje też przestrzeń na zabawę.
Kapitalny i z miejsca wpadający w ucho James Bond to wciągająca igraszka z europopem z lat 60. Kawałek ten mógłby spokojnie znaleźć się na soundtracku jakiegoś filmu Quentina Tarantino. Jego linia basu oraz uroczo banalny refren są po prostu hipnotyzujące. A na tle muzyki dominującej dziś w radiu czy serwisach streamingowych wypada po prostu odświeżająco.
Ta warstwa melancholii i intymności, która drzemie nie tylko pod spodem, ale i na wierzchu utworów na „Free”, wydaje mi się nieformalną kontynuacją albumu „Blackstar” Davida Bowie'ego. Trochę tak, jakby Pop nagrał go w hołdzie dla zmarłego kolegi, jakby „Free” był emocjonalnym i dźwiękowym kuzynem „Blackstar”.
Iggy Pop zbliżył się do mroku, a „Free” jest jego sposobem na poradzenie sobie z tymi emocjami po swojemu. Tak, by mieć chociaż skrawek kontroli nad losem. Muzyk spogląda w przeszłość, przygotowując się do tego, co przyniesie mu przyszłość.
„Free” to nie tylko jeden z najciekawszych pod względem emocjonalnym albumów Iggy’ego Popa, ale też jeden z najlepiej wyprodukowanych.
Całość jest pieczołowicie przemyślana, każdy dźwięk starannie dobrany i umieszczony precyzyjnie tam, gdzie trzeba. Sposób, w jaki muzycy budują w nim soniczne przestrzenie, to absolutna najwyższa półka. Podobnie jak to, w jak kapitalnym stylu przechodzą od prostych, klarownych brzmień do bardziej rozbudowanych sekcji.
Idealnym tego przykładem jest Glow in the Dark. Który startuje od unisona basu i wokalu Popa, opartych na wpadającej z łatwością w ucho linii basu, by potem stopniowo nabrzmiewać, narastać, przeskakując z minimalizmu na bogactwo brzmień i motywów.
„Free” to wspaniały, poruszający i zachwycający album. A przy tym, mimo wszystko, zadziwiająco przystępny.