REKLAMA

Illang: Wilcza brygada od Netfliksa to dziwaczna mieszanka Robocopa i... melodramatu – recenzja

Koreańska superprodukcja "Illang: Wilcza brygada", którą wyreżyserował twórca znakomitego "Ujrzałem diabła", to niezbyt udana adaptacja kultowego anime "Jin-Roh: Wolf Brigade".

illang wilcza brygada recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Pozornie wszystkie elementy układanki były na miejscu i w gotowości by dać światu naprawdę solidne widowisko. Konkretny budżet, wsparcie studia Warner Bros., niezły temat i materiał źródłowy w postaci anime "Jin-Roh". A do tego na stołku reżysera Kim Jee-woon, jeden z najsprawniejszych formalnie azjatyckich twórców.

Ma on na koncie m.in. znakomity horror "Opowieść o dwóch siostrach". W swoim artystycznym CV może się też pochwalić jednym z najlepszych filmów akcji XXI wieku, czyli "Słodko-gorzkim życiem". Ma nawet tak egzotyczny twór jak azjatycki... western przygodowy, czyli "Dobry, zły i zakręcony", na którym przednio się bawiłem. W 2010 roku zaszokował świat mocnym i zapadającym w pamięć thrillerem "Ujrzałem diabła". Kilka lat temu nawiązał nawet krótki romans z Hollywood – próbował bowiem wskrzesić karierę Arnolda Schwarzeneggera w filmie "Likwidator". Niestety z fatalnym skutkiem. Teraz powrócił do Korei, jednak jego najnowsze dzieło również trudno zaliczyć do udanych.

"Illang: Wilcza brygada" to kolejny już średniak, który Netflix przyjął pod swoje skrzydła. W sumie "średniak" to i tak całkiem życzliwe określenie dla tego filmu.

Jego akcja rozgrywa się w 2029 roku. Kilka lat wcześniej Korea, w obliczu połączenia sił Japonii Rosji i USA przeciwko potędze Chin, została zmuszona do historycznego połączenia się w jeden kraj. Pośród przeciwników tego ruchu narodziła się grupa terrorystyczna, która nazwała się Sekta. Do walki z nią powołano oddział o nazwie Jednostka Specjalna. Należy do niej główny bohater filmu, Im Joong-kyung (w tej roli Gang Dong-won), na którego oczach wysadza się w powietrze młoda dziewczyna, należąca do rebelii. Targany wyrzutami sumienia Im poznaje kobietę, Lee Yoon-hee, która okazuje się siostrą tragicznie zmarłej dziewczyny.

Film "Illang: Wilcza brygada" miał w sobie potencjał na w miarę interesującą dystopijną przypowieść dla średnio wymagającego widza Netfliksa.

To naprawdę mogło być niezłe widowisko, nawiązujące trochę do "Robocopa", trochę do "Blade Runnera", gdyby tylko twórcy nie wiedzieć czemu nie zechcieli udać się z nim w rejony melodramatyczne.

Doskonale rozumiem, że wątek miłosny w mainstreamowej produkcji jest mile widziany, ale czy rzeczywiście istnieje potrzeba aż takiego babrania się w nim przez lwią część tej produkcji? Wprowadza on zresztą dziwaczny dysonans, gdyż siadając do oglądania tego filmu, i wchodząc w świat przedstawiony w pierwszych 15 minutach, ten wątek wydaje się tu kompletnie nie na miejscu. Zupełnie tak jakby był przeszczepiony z zupełnie innego filmu, a Kim Jee-woon zapragnął nagle zabawić się w Wong Kar-Waia w wersji dla gawiedzi.

illang wilcza brygada film

I tak widz, który spodziewa się mrocznej sensacji w wersji futurystycznej, dostaje łzawą historię miłosną przeplataną paroma efektownymi scenami akcji. A wszystko to w dodatku rozciągnięte do zupełnie niepotrzebnych 140 minut.

"Illang: Wilcza brygada" to festiwal rozczarowań i zadziwiającej niekonsekwencji reżysera, który sprawia w pewnym momencie wręcz komiczne wrażenie. Film niby rozgrywa się w przyszłości, niedalekiej, ale jednak, i w pierwszych kilkunastu minutach wita nas lekko futurystyczną wizją Seulu. Sam złapałem się na tym, że liczyłem na miksturę "Blade Runnera" z "Mad Maksem", przyglądając się kostiumom oraz wyglądowi ulic. I co? I nic z tego. Niedługo później właściwie owa wizja zanika, bohaterowie jeżdżą zwykłymi, znanymi nam samochodami, korzystają ze starodawnych modeli telefonów komórkowych. Wygląda to trochę tak, jakby twórcy w pewnym momencie zapomnieli, że robią futurystyczne kino akcji i oszczędzili sobie dalszego zachodu ze scenografią i kostiumami.

Jeśli liczyliście na całą masę scen z żołnierzami w charakterystycznych zbrojach, które wyglądają jak połączenie Dartha Vadera z Master Chiefem z serii gier "Halo", to od razu daję wam znać, że pojawiają się oni w filmie łącznie może przez jakieś 10 minut.

Jedynym jasnym punktem "Illang: Wilcza brygada" są sceny akcji. Sekwencje strzelanin, pościgów, zarówno w małych jak i większych przestrzeniach prezentują się tu całkiem nieźle.

Kim Jee-woon nadal ma bardzo dobre wyczucie rytmu, przez co jego cięcia montażowe wprowadzają całą masę solidnej dynamiki i emocji. Gdyby tylko ten film był krótszy i nie został aż tak bardzo rozcieńczony w uczuciowych rozterkach głównych bohaterów oraz nadmiernie rozbudowanym scenariuszu, mógłby to być naprawdę udany seans.

illang wilcza brygada netflix
REKLAMA

Kim Jee-woon postawił przed sobą zbyt ambitne zadanie i nie zdołał mu podołać. Dwójka głównych bohaterów okazała się totalnie drewniana od strony aktorskiej i nie sposób im jakkolwiek kibicować, bo są dla nas zwyczajnie obojętni. Lee Yoon-hee, która jest z jednej strony damą w opałach, obiektem miłosnym, tajnym szpiegiem i rebeliantką w jednym idealnie ukazuje nadmierny rozrost tematyki, jakiej nieudolnie podjęli się twórcy filmu.

Jeśli jesteście w stanie poświęcić 140 minut na kiepski melodramat z wątkiem szpiegowskim i dosłownie paroma dobrymi scenami akcji, to nie będę was zatrzymywał. Aczkolwiek mimo wszystko odradzam, czas to najcenniejsze, co posiadamy, a "Illang: Wilcza brygada" zabiera nam go zdecydowanie za dużo.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA