40 lat temu na ekrany kin weszli „Poszukiwacze zaginionej Arki”, a Indiana Jones na stałe zagościł w panteonie gwiazd popkultury. Droga do powstania kultowego filmu, była jednak równie ciekawa, co przygody archeologa na wielkim ekranie.
Wyobraźcie to sobie. Jesteście dosłownie w przededniu stworzenia największego popkulturowego fenomenu wszech czasów i oto dajecie początek innej filmowej legendzie. Tak to wyglądało u George'a Lucasa w 1973 roku. Za cztery lata ekrany kin i serca fanów na całym świecie zaczną podbijać „Gwiezdne wojny”. Tymczasem filmowiec właśnie skończył pisać „Przygody Indiany Smitha”. Projekt widział jako szansę na realizację współczesnej wersji popularnych kilka dekad wcześniej seriali kinowych, czyli idei, która w nadchodzących latach miała wyznaczać styl działania Hollywood.
Kinofilskie fantazje
W telegraficznym skrócie, całe Kino Nowej Przygody, którego rytm wyznaczały filmy George'a Lucasa i Stevena Spielberga, miało szansę zaistnieć, bo Hollywood męczyło już nazwane tak nieco później pokolenie swobodnych jeźdźców, wściekłych byków. Ci wielcy artyści działali wytwórniom na nerwy, bo nie liczyli się z ich pieniędzmi, okresy zdjęciowe przeciągali w nieskończoność, a do tego nie stronili od kieliszka, ani nawet twardych narkotyków. W latach 70. ich dni były policzone, bo oto do głosu zaczęto dopuszczać młodych twórców, zupełnie niezainteresowanych kontrkulturowymi ideałami. Oni chcieli robić filmy gatunkowe, rozrywkowe, takie, które sami oglądali w młodości.
George Lucas jest bowiem prawdziwym kinofilem. Często dawał temu wyraz w swoich projektach. Z tego względu „Gwiezdne wojny” wypełnione są formalnymi odniesieniami do „Flasha Gordona”, C-3PO wygląda jakby uciekł z planu „Metropolis”, a kantyna Mos Eisley to futurystyczna wersja lokalu Ricka z „Casablanki”. Podobne nawiązania można mnożyć, a lista będzie ciągnęła się bez końca. Steven Spielberg działał w ten sam sposób.
Szczęśliwy traf chciał, że kiedy George Lucas uciekł na Hawaje, aby na chwilę odpocząć od sukcesu „Gwiezdnych wojen”, był tam też Steven Spielberg, który właśnie relaksował się po realizacji „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”. Panowie dużo ze sobą rozmawiali i ten ostatni zdradził, że chciałby zrobić kolejną część Jamesa Bonda. „Mam coś lepszego niż James Bond” – w tym stylu odezwał się do niego George Lucas i przedstawił pomysł na „Poszukiwaczy zaginionej Arki”.
To musi być jak atrakcja w Disneylandzie
Steven Spielberg był zachwycony. Postanowił zmienić tylko nazwisko głównego bohatera i w ten sposób Indiana Smith stał się znanym nam Indianą Jonesem. Kiedy już reżyser wraz z Lucasem podpisali już kontrakt z Paramountem na pięć filmów nadszedł czas na burzę mózgów z Lawrence'em Kasdanem. Wszyscy trzej zebrali się w domu w Sherman Oaks i przez kilka kolejnych dni przerzucali się pomysłami. Jeśli przeczytacie dostępny online zapis tej dyskusji, przekonacie się, że jest ona czystym złotem.
Zastanawialiście się kiedyś dlaczego „Poszukiwaczy zaginionej Arki” ogląda się tak dobrze? Dlaczego co chwilę boimy się o naszego bohatera, aby za chwilę odetchnąć z ulgą, widząc, że wyszedł cało z opresji? Twórcy postanowili bowiem dokonać transplantacji chwytu znanego z seriali kinowych. Chcieli, abyśmy w ciągu dwóch godzin otrzymywali cliffhanger, za cliffhangerem. Te momenty zawieszenia mogły nawet pojawiać się co 10 min. George Lucas uznał to jednak za przesadę, przez co zdecydowano się ograniczyć zmniejszyć ich liczbę z 12 do sześciu.
Nie wszystkie pomysły twórców były jednak dobre. Steven Spielberg chciał na przykład uczynić Indianę Jonesa nałogowym hazardzistą. Archeolog miał zakładać się o wszystko, zapewne co chwilę powtarzając „wanna bet?”. Na szczęście trzeźwo myślący George Lucas tonował zapędy kolegi i dbał, aby nie przesadził. I chociaż jak wynika z zapisu rozmowy „Poszukiwacze zaginionej Arki” mogli wyglądać zupełnie inaczej, serce filmu bije po właściwej stronie. Uczestnicy burzy mózgów inspirowali się bowiem czym tylko mogli. Dowodzi tego dialog, w którym reżyser filmu porównuje scenografię jednej ze scen do atrakcji w Disneylandzie.
Filmowa mozaika
Mistrzowie Kina Nowej Przygody robili bowiem to, co zawsze wychodziło im najlepiej. Kradli na potęgę. Dlatego nasz stary dobry Indy posługuje się biczem niczym Zorro i tak jak on w „Zorro Rides Again” przeskakuje z konia do ciężarówki. Podczas seansu „Poszukiwaczy zaginionej Arki” kinofile zauważą, że pejzaże przypominają ujęcia z „Lawrence'a z Arabii”, a klimat inspirowany jest wspomnianą już „Casablanką”. Gdzieś pobrzmiewają echa „Dyliżansu”, a w innym miejscu „Skarbu Sierra Madre”. Wszystko już gdzieś było. I chociaż wygląda to znajomo, w takim połączeniu pomimo upływu czasu nie straciło nic ze swojej świeżości.
Od premiery „Poszukiwaczy zaginionej Arki” minęło już 40 lat, a film jest wiecznie młody. Podobnie zresztą jak jego bohater. Wcielający się w niego Harrison Ford dobija już do 80-tki, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze przynajmniej raz wyruszymy z nim na emocjonującą przygodę. Praca na planie 5. części Indiany Jonesa wre, ale na efekt końcowy przyjdzie nam poczekać do lipca 2022 roku. Trzymajcie do tego czasu bicz w pogotowiu i wyczyśćcie zakurzony kapelusz, oglądając dotychczasowe odsłony serii, ciesząc się nimi jak podczas pierwszych seansów.