Gdybym nie poszedł na „Jokera" od razu po premierze, wiele bym stracił. Czy warto odwlekać wyjście do kina?
W gruncie rzeczy udało się utrzymać niepisaną tradycję wszelkiego filmowego fenomenu. Najpierw pojawiły się pierwsze doniesienia, szał, ekscytacja i nieodzowne głosy, że to już było i było lepsze oraz oczywiście nieśmiałe westchnienia pełnego nadziei zadowolenia.
Potem puchnący balon marketingowy: nagrody w konkursach, ochy i achy krytyków. Wszystko to podgrzewane przez media, te sugestie, że nadchodzą incele, że FBI szykuje się na najgorsze działały na wyobraźnię. Potem premiera i zrobiło się jakby spokojniej. Przez chwilę. Bo potem recenzje i silne kontry w komentarzach.
To tak jak z „Klerem”. Gdy pojawiły się na Rozrywka.blog recenzje filmu, pod pozytywną krytykowano nas, bo wiadomo - atak na kościół, a pod tą umiarkowanie entuzjastyczną za to, że mamy oczy zamknięte i nie widzimy niegodziwości.
I bez tego napięcia w dyskusjach, krytyki w komentarzach pod tekstami i filmami w serwisie YouTube, premiery nie można uznać za udaną. „Joker” zaliczył wszystkie te etapy.
I nawet seans o 22:00 w niedzielę (chociaż film ruszył ponad kwadrans później), w sali pełnej ludzi – a więc statystycznie nie powinno mnie dziwić, że znalazł się ktoś śmiejący się w nieprzyzwoicie niewłaściwych momentach – nie popsuł mi przyjemności z filmu. A raczej przyjemności z uczestniczenia, bo chociaż nowego „Jokera” szanuję, to znacznie ciekawsze jest to, co się po nim dzieje.
Nie ma przecież większego znaczenia, co film chce powiedzieć. Ważne jest to, jak go odbierzemy.
A odbiór zwykle kształtowany jest, zanim obraz trafi do kin - gdy recenzenci są już po seansie i mogą kłaść pierwsze argumenty pod dyskusję - i chwilę po premierze, chociaż to już zależy od zasięgu filmu. Ale aby uczestniczyć w tej dyskusji, móc ją przynajmniej częściowo kształtować, do kina trzeba iść jak najwcześniej. Idealny jest pierwszy weekend, co jasne. Im później, tym większa szansa, że szał minie.
Doskonale pamiętam swoje oburzenie, gdy poszedłem na nagrodzony Oscarem „Green book”. Było dużo po premierze, a film dogorywał już w kinach. Ostatnie seanse o dziwnych godzinach, kasjer, który patrzy z zaniepokojeniem i lekką pogardą. Ale przynajmniej sala pusta. A to miła odmiana w kinie masowego rażenia, do którego, żeby się dostać, trzeba przebić się przez głośną o każdej porze galerię handlową. A na sali miła cisza, brak popcornu. Spokój. Tyle tylko, że seans odbył się tak długo po premierze. Nie byłem w stanie przekonywać, że to w gruncie rzeczy film nudny, powtarzalny, melodramatyczny do tego stopnia, że wyciskał łzy rozczarowania - a nie byłem, bo wtedy nikogo już to nie obchodziło.
Potrzeba pustej sali wbrew pozorom nie jest jednak objawem tendencji aspołecznych.
Bo chociaż na „Smoleńsku” podniecone szepty chłopaka na jednej z pierwszych randek, mówiącego: patrz, zaraz zobaczysz, co się stanie i jej zamyślone spojrzenie były przynajmniej słodko-gorzkie. Tak kolejny obleśny i śliski żart Silvio Berlusconiego w filmie „Oni” kwitowany wybuchem równie jednoznacznego śmiechu nie tyle przeszkadzał w seansie, co rozbudzał autorytarne fantazje o ograniczeniu dostępu do filmów dla osób mniej dojrzałych emocjonalnie.
Przy tak dużej liczbie kinowych premier, zwłaszcza w gorących okresach, jak ten oscarowy czy wakacje wypakowane po brzegi filmami akcji, nie sposób włączać się we wszystko, co oferuje nam Hollywood i przyległości. Nie potrafię sobie jednak odmówić przyjemności w dyskusji, jeśli widzę, że film grzeje widzów, irytuje krytyków, a do tego jeszcze unosi się nad nim zapach skandalu. Można pewnie przewrotnie powiedzieć, że to owczy pęd i koniunkturalizm, że lepszy komfort niż ślepe podążanie za popularnymi trendami.
Gdy jednak mam wybierać między komfortem, nieprzyzwoitym poczuciem, że salę kinową mam tylko dla siebie, że nikt nie zapali e-papierosa (tak było na „Ostatnim Jedi”, na „Przebudzeniu Mocy” ktoś próbował na siedzeniu obok mnie pykać fajkę - świat idzie do przodu), to chyba jednak wolę oglądanie stadne. Nie z miłości do ludzi, ich obecności, ale sympatii do dyskusji i wymiany poglądów. Bo ostatecznie to po filmie zostaje we mnie najdłużej.