REKLAMA

Festiwal w Cannes wciąż walczy z Netfliksem i strzela sobie w stopę. Imprezę ominie wyczekiwany „The Irishman”

Być może jesteśmy świadkami początku upadku festiwalu w Cannes. Już drugi rok z rzędu filmy Netfliksa omijają Lazurowe Wybrzeże. Co w kontekście niedawnych Oscarów dla „Romy” jest mocnym ciosem w prestiż tego wydarzenia.

netflix cannes zlota palma
REKLAMA
REKLAMA

To doprawdy niesamowite, że festiwal w Cannes, który przez dekady wyznaczał trendy w sztuce filmowej i był wylęgarnią najważniejszych nazwisk X muzy, zaczyna sam sobie podcinać skrzydła. I robi to, zasłaniając się skostniałym regulaminem, według którego dany film, by móc zostać pokazany na festiwalu, powinien mieć też dystrybucję kinową.

Netflix i tak stara się raz na jakiś czas „naginać” swoje zasady i pokazywać niektóre z filmów poza streamingiem, w kinach.

Miało to miejsce choćby w przypadku „Anihilacji”, przede wszystkim „Romy” (głównie w celu dopasowania się do reguł Oscarów). Ostatnio też „Potrójna granica” miała limitowaną dystrybucję w amerykańskich kinach.

Dyrektor festiwalu w Cannes, Thierry Fremaux , twardo stoi przy starych regułach gry, niechętnie je rozluźniając i ma to swoje negatywne skutki. Już drugi rok z rzędu filmy Netfliksa omijają najważniejszy festiwal filmowy świata. I gdyby jeszcze była tu mowa o standardowych przeciętnych bądź złych filmach Netfliksa, to nikt specjalnie by z tego powodu nie płakał. Ale sprawa jest poważniejsza.

W 2019 Cannes ominie szerokim łukiem jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku – „The Irishman” w reżyserii Martina Scorsese.

Od czasów legendarnego „Taksówkarza” spora część najgłośniejszych dzieł Scorsese miała swoje światowe premiery na Lazurowym Wybrzeżu. Tak więc fakt, że jego najnowsze dzieło tym razem nie zadebiutuje w Cannes jest dość wymowny. Wprawdzie Scorsese tłumaczy, że jego film jest ciągle na etapie post-produkcji i zwyczajnie twórcy nie dadzą rady wyrobić się ze skończonym dziełem na majowy festiwal, ale i tak nieprzyjemny ferment zaczyna unosić się w powietrzu.

Tym bardziej, że „The Irishman” nie będzie jedynym filmem ważnego i głośnego twórcy, który nie pojawi się w Cannes.

Festiwal ominą także „The Laundromat” Stevena Soderbergha, „The King” Davida Michoda z Timothee Chalametem, „Uncut Gems” braci Safdie oraz niezatytułowany jeszcze nowy film Noah Baumbacha.

Już w zeszłym roku Cannes straciło jedne z najważniejszych i najgłośniejszych artystycznych filmów minionych 12 miesięcy. Wystarczy wspomnieć o obrosłym legendą filmie „Druga strona wiatru” Orsona Wellesa i przede wszystkim „Romie”. Ten drugi z pewnością odbija się włodarzom Cannes nieprzyjemną czkawką, jako że okazał się nie tylko filmowym arcydziełem, ale też zdobył masę najważniejszych branżowych nagród, w tym Oscary.

Konflikt Netflix vs Cannes zaczął się w 2017 roku, kiedy to streamingowy gigant pokazał na festiwalu filmy „Okja” oraz „Opowieści o rodzinie Meyerowitz”.

Oba były jednymi z najjaśniejszych punktów całej imprezy. Oba też spotkały się z wrogą reakcją środowiska (i ówczesnego przewodniczącego jury, Pedro Almodovara) ze względu na to, że pojawiły się na festiwalu, naruszając jego zasady. Chodzi oczywiście o model dystrybucji. Netflix, jako alternatywa dla doświadczenia kinowego, ma zupełnie inne ścieżki i okna dostępności.

Tymczasem festiwal w Cannes wprowadził zapis regulaminowy, z którego wynika, że w konkursie o Złotą Palmę mogą wziąć udział jedynie filmy mające dystrybucję kinową we Francji. Co więcej, francuskie przepisy dystrybucyjne określają, że filmy prezentowane oficjalnie w kinach mogą pojawić się na serwisach streamingowych dopiero trzy lata po ich festiwalowej premierze. Cannes oczekuje, że Netflix dostosuje się do odgórnych reguł i opóźni premiery swoich filmów w serwisie.

Dyrektor festiwalu tak wówczas tłumaczył całą sytuację:

W zeszłym roku, kiedy wybraliśmy do konkursu te dwa filmy, myśleliśmy, że zdołamy przekonać Netfliksa do pokazania ich w kinach. Byłem zarozumiały, a oni odmówili. Ludzie z Netfliksa pokochali czerwony dywan i pewnie chcieliby pokazać na festiwalu swoje inne filmy, ale muszą zrozumieć, że ich bezkompromisowy model jest w opozycji do naszego.

Zwycięsko może wyjść na tym, po raz kolejny, festiwal w Wenecji. Tamtejsze władze nie mają problemów ze streamingiem, w związku z czym to właśnie tam pokazano po raz pierwszy i „Drugą stronę wiatru”, i „Romę”.

Trochę więc na własne życzenie Cannes strzela sobie w stopę, tracąc przy tym prestiż, którym lubi się tak chwalić i który przez wiele lat był przez nich pielęgnowany. Z jednej strony, w tej walce jestem po stronie Netfliksa, a jeśli Cannes nie pokaże u siebie ichniejszych filmów, to traci na tym sam festiwal. Z drugiej, nie ukrywam, że wielu filmom Netfliksa przydałaby się równoległa dystrybucja kinowa.

REKLAMA

Duży ekran pozwala na zupełnie inny rodzaj immersji. Działa to przede wszystkim przy wielkich widowiskach, ale nie tylko. Oglądanie „Romy” na ekranie laptopa czy telewizora zabiera nam masę wrażeń i uszczupla doznania. Również niedawną premierę Netfliksa, „Potrójną granicę”, z większą przyjemnością zobaczyłbym na dużym kinowym ekranie niż w streamingu.

Na pewno więc istnieje jakieś pole do dyskusji i sporu, szkoda tylko, że jest on tak zażarty i odbija się negatywnie na branży. Pomniejszanie znaczenia festiwalu w Cannes nie jest dobrą wiadomością dla światowego kina. Festiwal w Wenecji jest mimo wszystko skromniejszą imprezą, przez co nie będzie w stanie sprawnie dzierżyć tej samej palmy pierwszeństwa. Tym bardziej w kontekście popularyzacji streamingu jako alternatywy dla kinowego doświadczenia.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA