Jakże trudno jest opisać koncert słowami. O ile trudniej jest niestety opisać to pełnymi, poprawnie złożonymi zdaniami. Bo jak przelać w słowa 2h skakania, śpiewania, braku tlenu…? Niemniej, by przybliżyć wam JAK niesamowite to było wydarzenie, podjąłem się tej trudnej sztuki. Przedstawione poniżej poglądy mogą być lekko wypaczone, ponieważ był to pierwszy koncert nu metalowej grupy KoRn, na który się wybrałem, lecz grono fanów popiera to stanowisko w całości. Wystarczy już części oficjalnej, przejdźmy do konkretów!
Widowisko miało miejsce na Torwarze w Warszawie, trzynastego lutego. Był to czwarty występ grupy w naszym kraju, przez wielu uważany za najlepszy dotychczas. Na miejsce dotarłem już o 17:00, więc 1h musiałem poczekać do otwarcia bramek. Warto było jednak przybyć nieco wcześniej, dało mi to miejscówkę przy samej barierce, którą, nie chwaląc się, utrzymałem przez całe 5h koncertu. Torwar wypełniony był po brzegi zbiorowiskiem baaardzo różnych ludzi, coś niesamowitego! Przed pierwszym supportem, dało się jeszcze rzucić okiem na widownię, później niemożliwym stało się jakiekolwiek odwrócenie…
No dobrze, wystartowały supporty: pierwszą grupą rozgrzewającą fanów była formacja Deathstars grająca… em... industrial metal? W każdym razie, wokalista posypany brokatem i nasmarowany olejkiem rozbawił wszystkich. Już wtedy zauważyć się dało błędy w przygotowaniu imprezy - wokal był słabo słyszalny, a w połowie występu DS zrobiono krótką przerwę z powodu usterek. Dobra, Deathstars zeszli ze sceny, przestaliśmy się śmiać, pół godziny przerwy, wkracza druga grupa - Flyleaf. Tutaj można już było się pokusić o posłuchanie, mimo, iż nigdy wcześniej nie miałem styczności z ich muzyką.
Następnie przyszła chwila, na którą wszyscy zdecydowanie czekali, poprzedzona została jednak prześmiesznie przyjętymi epizodami. Najpierw słyszeć się dało okrzyki radości przy odsłonięciu perkusji z logo KoRn, takie same emocje towarzyszyły rozwinięciu czerwonego dywanu dla wokalisty Jonathana Davisa. Gdy służby techniczne wniosły owinięty folią słynny, futurystyczny statyw na mikrofon, a następnie go odsłoniły… cóż, Torwar zatrząsł się od wrzawy! Rozbrzmiało Intro z ostatniej płyty KoRna, krzyk (i nacisk barierki, uch!) sięgnął zenitu!
Setlista zaczęła się utworem Right Now, z charakterystycznym wstępem znanym chociażby z Rock Am Ring, dreszcz narastał. Dobra, dotarliśmy do momentu, w którym grupa wyszła na scenę, grzechem nie byłoby wspomnieć o "wyjątkowości" tego koncertu - w składzie zespołu znalazło się tylko DWÓCH stałych członków: Jonathan i Fieldy. Gitarzysta Munky musiał wrócić z trasy do domu, jego ojciec jest ciężko chory, a perkusista zrobił sobie kilkuletnią "przerwę". Na dodatek, trzy lata temu skład na stałe opuścił gitarzysta Head - licząc z nim, na Torwarze było 2/5 zespołu… I co ciekawe, nie odbiło się to bardzo na muzyce! Zmiennicy radzili sobie bardzo dobrze (czasem coś zgrzytnęło u gitarzysty Pattersona, nie czepiajmy się jednak…), a show stało na profesjonalnym poziomie. Kalifornijczycy zagrali mnóstwo starych, kultowych utworów, jak chociażby A.D.I.D.A.S. oraz sporo kawałków z najnowszej płyty. Warto wspomnieć o fragmencie We Will Rock You grupy Queen, wplecionym w Coming Undone. Najlepiej przyjęty został oczywiście utwór Blind, przy którym tłum skakał pod sufit, ludzie odbijali się od siebie nawzajem, na dodatek nie było chyba osoby, która by wtedy nie śpiewała - tak, to był zdecydowanie najgłośniejszy element koncertu. Występ (po licznych bisach) zamknął jeden z moich ulubionych utworów, Got The Life.
Widowisko przyprawione było świetnym oświetleniem, składającym się m.in. z pokazów laserów oraz wariacji stroboskopu. W dobrej zabawie nie przeszkodziła nawet skromna dekoracja sceny, kto by na to zwracał uwagę, gdy muzyka poszła w ruch?! Kontakt zespołu z fanami był genialny, Davis niejednokrotnie przemawiał, zachęcał do szaleństwa ("Why are you so fucking QUIET?!"). Basista Fieldy, jakoś tak się złożyło, upodobał sobie miejsce metr ode mnie, często coś krzyczał w naszym kierunku (kto by go zrozumiał w takiej zadymie!). Ponoć w niektórych sektorach jakość dźwięku pozostawiała wiele do życzenia, nie umiem tego zweryfikować, ponieważ na płycie wszystko było w porządku. Teraz, poza bólem ciała (żebra, kolana, nadgarstki, łokcie, kręgosłup…), czuję olbrzymią potrzebę powtórzenia tej imprezy. Oby KoRn wrócił do Polski jak najszybciej - to, co działo się na Torwarze jest naprawdę nie do opisania. Ta relacja to zaledwie namiastka, jeśli tam nie byliście, nie zrozumiecie, jak bawiliśmy się naprawdę. A młyn był niesamowity, takie widowiska chciałoby się oglądać zawsze!