Oglądając ten film historyczny, nie uwierzysz, że zrobili go Polacy. "Kos" to kawał kinowego mięsa
"Kos" nie jest kolejnym polskim filmem, który powstał tylko po to, aby sadystyczne nauczycielki mogły na niego zaciągnąć bogu ducha winnych uczniów. To historia przez wielkie "H", opowiedziana językiem kina przez równie wielkie "K".
OCENA
Bo wiecie, jak to zazwyczaj w polskim kinie historycznym bywa. Nie ma sceny bez patosu, nie ma linii dialogowej, która by nie podkreślała naszej martyrologii. Widzom wbija się w ten sposób patriotyzm tak bardzo, że im uszami wychodzi. "Kos" nie należy do takich filmów. Stojący za kamerą Paweł Maślona patosu nie lubi, a martyrologią wręcz gardzi. Polska nie jest więc tutaj Chrystusem narodów, a wielcy Polacy za miliony nie cierpią, ani za miliony nie umierają. Scenarzysta Michał Zieliński postanowił bowiem odbrązowić Tadeusza Kościuszkę. Wyciągnąć go z podręczników szkolnych i oddać ludowi. Nie po to, aby nas zanudził nadmiernym dydaktyzmem, tylko jednak dostarczył rozrywki.
Akcja rozpoczyna się w przeddzień insurekcji kościuszkowskiej, kiedy to generał Tadeusz Kościuszko wraca do Polski. Wcześniej był w Stanach Zjednoczonych, gdzie pomagał George'owi Washingtonowi wywalczyć niepodległość dla Amerykanów. Zdobyte wtedy doświadczenia postanawia wykorzystać na rodzimym gruncie, więc chce, aby szlachta zjednoczyła się z chłopstwem przeciwko mocarstwom okupującym nasze ziemie. Nikłe się wydają jednak na to szanse, bo gdy tylko przybywa do ojczyzny, widzi, jak szlachcic znęca się nad chłopem. Wraz z wiernym towarzyszem, wyzwolonym niewolnikiem Domingiem skutecznie oprawcę pogoni.
Więcej o polskim kinie poczytasz na Spider's Web:
Kos - recenzja polskiego filmu
"Kos" bezczelnie się z nas naigrywa. Przecież rosyjski rotmistrz Dunin wyśmiewa nasze "Bóg, honor, ojczyzna", bo ojczyzna jest w polskich wartościach na samym końcu i zbytnio unosimy się honorem. Film bezlitośnie punktuje w ten sposób nasze przywary, z memicznym januszostwem na czele. Scena, w której Kościuszko spotyka się ze szlachcicami, spokojnie mogłaby się znaleźć w "1670". I nie chodzi tylko o to, że zobaczymy w niej znajome twarze. Usłyszymy też, jak to nie warto zbroić chłopów, bo oni walczyć nie potrafią, a do tego żniwa się zbliżają i ktoś w polu robić musi. A jeśli chodzi o powstanie, to "szlachta na koń wsiędzie i jakoś to będzie".
Fabuła "Kosa" toczy się dwutorowo. Z jednej strony Kościuszko próbuje przemówić szlachcie do rozsądku, a z drugiej śledzimy losy chłopa Ignaca, któremu ojciec miał zostawić w spadku ziemię. Kiedy z potwierdzającym to testamentem ucieka przed zbirami przyrodniego brata, spotyka Dominga. Pozwala to twórcom mnożyć paralele między polskim chłopstwem a amerykańskimi niewolnikami. Bariera językowa zostaje pokonana wspólnotą doświadczeń. Bohaterowie dostrzegają bowiem na swoich plecach podobne blizny. I wtedy już wiadomo, że mamy do czynienia z filmem o przemocy - klasowej, społecznej, ekonomicznej i, oczywiście, fizycznej.
Przy całej swej gatunkowej zwiewności, o której "Magnezja" może co najwyżej pomarzyć, "Kos" jest filmem bardzo brutalnym. Reżyser nie szczędzi nam krwawych kawałków, bo scenarzysta potrafi sadystycznie znęcać się nad swoimi bohaterami. Ta cała przemoc jest przy tym estetyzowana, przez co nad produkcją krąży dobry duch Quentina Tarantino. Zresztą, skojarzenia z "Nienawistną ósemką" zdają się tak oczywiste, że aż wstyd o nich wspominać. Druga godzina opowieści rozgrywa się bowiem w domu pani pułkownikowej. Tam spotykają się wszyscy bohaterowie, aby rozmawiając i grając w pokera stopniować napięcie, aż w końcu nadejdzie czas jego rozładowania.
Najsilniejszą stroną "Kosa" jest świadomość własnych ograniczeń. To film zrealizowany z rozmachem, ale tylko takim, na jaki pozwalają polskie warunki. W przestrzeni publicznej szarżuje się określeniem "superprodukcja", przeciwko czemu twórcy protestowali już podczas poświęconej tytułowi konferencji prasowej. I słusznie, bo to bardziej kameralna psychodrama, niż epickie widowisko historyczne. Nie spodziewajcie się więc drugiej "Hiszpanki", gdzie przy scenach batalistycznych, słychać tylko klepanie biedy. Maślona wie, jak niskim nakładem kosztów wycisnąć z opowieści maksimum emocji.
Więcej o "Kosie" poczytasz na Spider's Web: "Kos" będzie "ostry jak szabla". Czyli jaki? Pytamy twórców filmu o Tadeuszu Kościuszce
W "Kosie" nie ma fałszu, ani mydlenia oczu. Jest to po prostu produkcja, która dumnie spełnia wyznaczone sobie cele. Chociaż wpatruje się w amerykańskie wzorce gatunkowe, nie próbuje ich bezmyślnie powtarzać. Zamiast tego Maślona szuka dla nich fabularnego uzasadnienia, osadzonego w rodzimych tradycjach. Za ich sprawą dynamizuje swoją opowieść. Okazuje się przy tym bezkompromisowy, dzięki czemu, i piszę to z cała świadomością wagi tych słów, stworzył najlepszy polski film historyczny od czasu "Potopu".
Premiera filmu "Kos" 26 stycznia w kinach.