REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Czy słaby film nie może się podobać? Reżyser Doktora Strange'a nie zgadza się z krytyką Bohemian Rhapsody

Scott Derrickson w swoim niedawnym wpisie na Twitterze wyraźnie nie zgadza się z krytykami filmowymi, którzy nie zostawili suchej nitki na filmie "Bohemian Rhapsody". Przy okazji wywołując ciekawą dyskusję na temat tego, jak powinna wyglądać rzeczowa krytyka filmowa.

06.11.2018
18:07
bohemian rhapsody rami malek
REKLAMA
REKLAMA

"Bohemian Rhapsody", czyli filmowa biografia grupy Queen oraz Freddie’ego Mercury’ego do niedawna była jedną z najbardziej oczekiwanych filmowych produkcji 2018 roku. I widać to doskonale po weekendzie otwarcia na całym świecie. Po trzech dniach wyświetlania obraz w reżyserii Bryana Singera zarobił ponad 145 mln dol. W samych Stanach Zjednoczonych skasował ponad 50 mln. dol. W Polsce na premierę wybrało się ponad 160 tys. widzów.

Co ważne, ludzie wychodzący z kin są ewidentnie zadowoleni z filmu. Na Rotten Tomatoes Audience Score wynosi aż 95%. Co oznacza, że większość widzów była zachwycona tym, co obejrzeli.

Tym samym "Bohemian Rhapsody" dołączył do grona filmów, które pokazało niemałą przepaść pomiędzy oceną danego filmu przez "zwykłych" widzów, a tym jak produkcja jest odbierana przez krytyków. Na RT ocena "Bohemian Rhapsody" w oczach dziennikarzy nie jest już taka dobra. Na ten moment wynosi wprawdzie 60%, ale na parę dni przed premierą były to okolice 30%.

Bohemian Rhapsody ocena Rotten Tomatoes

W głosach krytyków wybrzmiewają opinie, które zdecydowanie mieszają "Bohemian Rhapsody" z błotem. I choć wielu zwraca uwagę na świetną rolę Ramiego Maleka oraz fenomenalną sekwencję odtwarzającą koncert Queen na Live Aid, to całościowo ostre cięgi spadają na scenariuszowy banał, przekłamywanie faktów z życia Mercury’ego, pomijanie istotnych i niewygodnych wątków, w tym także tych związanych z homoseksualizmem legendarnego wokalisty. Pojawiają się nawet głosy, mówiące, że film Singera to obraza dla dziedzictwa Freddy’ego Mercury’ego.

Głos w tej sprawie zabrał Scott Derrickson, reżyser takich filmów jak "Egzorcyzmy Emily Rose" czy "Dr Strange", który nie zgadza się na takie podejście do krytyki filmu.

Naprawdę podobało mi się "Bohemian Rhapsody". Większość krytyki, jaką czytałem na temat tego filmu, zarzuca mu, że mógłby być on czymś więcej. Ja jednak odrzucam takie podejście, by oceniać film przez pryzmat tego, jaki ja chciałbym żeby był. Oceniam go na podstawie tego, jaki jest - napisał Scott Derrickson.

Dodaje też, że jest wielkim fanem dobrej krytyki filmowej i że sam swego czasu studiował teorię filmu oraz krytykę na USC i sam pisał recenzje.

W tej kwestii zgadzam się z reżyserem. Filmy należy oceniać bazując na tym, jaki jest efekt skończonego i podanego widowni dzieła.

To, że komuś nie podoba się iż "Bohemian Rhapsody" jest innym filmem, niż tego oczekiwał i gorszym, niż mógłby być, stanowi słaby argument w dyskursie i krytyce tej produkcji. To jest jasne.

Problem jednak pojawia się wtedy, gdy próbujemy w ten sposób bronić filmu, który obiektywnie rzecz biorąc, jest co najwyżej średni. Pisząc "obiektywnie" mam na myśli to, że rzeczywiście stanowi on zbieraninę płytkich, banalnych rozwiązań fabularnych, uproszczeń, wygładzeń i wyświechtanych schematów, po które sięgają wszystkie filmowe biografie.

W punkt, zresztą jak zawsze, trafił nasz rodzimy krytyk filmowy Michał Oleszczyk w swoim poście pokrótce recenzującym "Bohemian Rhapsody" na Facebooku:

Tylko teraz pytanie – skąd w takim razie zachwyty masowej publiczności filmową biografią grupy Queen? Czy rzeczywiście spracowany lud po ciężkim dniu pracy zwraca uwagę na niuanse, strukturę i poziom kiczu w danej produkcji? Czy po prostu chce być nakarmiony fantazją, przeniesiony do innego świata na ok. 120 minut i nie obchodzą go na dobrą sprawę elementy artystyczne? Sądzę, że raczej w grę wchodzi ta druga opcja.

Dlatego też tak wielu ludzi, pomimo fatalnych ocen dziennikarzy, waliło drzwiami i oknami na takie filmy jak "Legion samobójców", "50 twarzy Greya" czy rodzime "Pitbulle" Patryka Vegi. Tak też ma to właśnie miejsce w przypadku "Bohemian…" Ludzie chcą obejrzeć film o grupie Queen. Chcą usłyszeć ich przeboje w kinach, spotkać się ponownie z Freddiem, choćby tylko poprzez świetną aktorską kreację Maleka. Chcą też jeszcze raz (a może po raz pierwszy) przeżyć fenomenalny występ Queen podczas Live Aid w 1985 roku. I wszystko to dostali w filmie Singera. Pozytywne oceny widowni kompletnie mnie więc nie dziwią.

Jeśli ludziom to wystarczy i dobrze spędzili czas, to czy jest w czymś problem?

Właściwie nie, choć wpis Derricksona na Twitterze wywołał całkiem ciekawą dyskusję, która zwraca uwagę na to, że krytyka filmowa ciągle jest potrzebna. Być może nawet teraz bardziej niż kiedykolwiek.

W odpowiedzi na wpis Derricksona pojawiło się sporo postów, które podjęły ciekawą polemikę z reżyserem:

Podoba ci się "Bohemian Rhapsody"? Ok, ale skończmy z tym pseudo anty-intelektualizmem, który ustawia krytykę złych filmów jako postawę zakładającą zbyt wysokie standardy - napisała dziennikarka Kayleigh Donaldson.

Guy Lodge, piszący m.in. dla Variety, Guardiana i Observera dodał z kolei:

Dobrze jest recenzować film na swoich własnych warunkach. Ale nie oznacza to, że nie powinno się krytykować danej produkcji za jej ograniczone ambicje czy odwagę - nadmienia Lodge.

Rolą krytyka/recenzenta, przynajmniej moim zdaniem, jest nawigowanie gustami masowego odbiorcy, by trafiał na (pop)kulturowe twory jak najlepszej jakości.

Krytyk/recenzent ma więc poniekąd obowiązek wskazywać błędy i niedociągnięcia danej produkcji. Możemy się z nim nie zgadzać, nazywać hermetycznym pismakiem, który nie ma pojęcia o tym, co chcą oglądać "zwykli" ludzie (to chyba najłagodniejsza wersja inwektyw jakie czytałem pod adresem krytyków). Możemy nie słuchać ich głosów, ale nie znaczy to, że oni nie mają racji.

Ja sam na "Bohemian Rhapsody" bawiłem się naprawdę dobrze. Przygryzałem wargi w momentach, które ewidentnie były niezamierzenie komiczne (jak na przykład scena podczas Live Aid, kiedy to okazało się, że dopiero podczas występu Queen na konto organizatorów zaczęły spływać pieniądze od widzów – no naprawdę urocze). Poza tym, wszelkie wspomniane wcześniej uproszczenia i scenariuszowe płycizny o dziwo kompletnie mi nie przeszkadzały. Ale to wynik przede wszystkim wspaniałej muzyki Queen, a to już nie jest zasługa filmowców. Lwią część roboty wykonuje też Rami Malek. Sądzę również, że gdyby nie zamykająca film sekwencja na Live Aid moja prywatna, subiektywna ocena filmu mogłaby być sporo niższa.

Sam więc przyznaję, pomimo zajmowania się filmem i pisania o nim zawodowo od lat, że dałem się uwieść "Bohemian Rhapsody". Ja jestem tego świadomy. Ale ilu innych widzów może powiedzieć to samo? Pewnie nieliczni. I dlatego trzeźwo patrzący na sprawę krytycy są i zawsze będą potrzebni.

Ktoś musi stwierdzić wprost, że dany film, książka czy album muzyczny jest słaby od strony formalnej i fabularnej, nawet jeśli się nam podoba.

REKLAMA

I nie ma w tym nic złego, że lubimy coś, co jest artystycznie kiepskie, nikt nikomu nie broni tego oglądać ani się tym zachwycać. Ja sam uważam "Bohemian Rhapsody" za swoiste guilty pleasure, film raczej dla fanów piosenek Queen aniżeli znawców biografii zespołu i Freddie’ego Mercury’ego. Nie odbieram mu prawa do istnienia i nie wyśmiewam ludzi, którym się podobał. Ale bez znawców sztuki filmowej, którzy wyjdą ponad to i, czasem surowym okiem, wyłuszczą jego niedociągnięcia doszlibyśmy do punktu, w którym jakiekolwiek dzieła artystyczne przestałyby istnieć.

Wiadomo przecież, że gusta masowe nie muszą być wyrafinowane. I niech sobie takie będzie. Ale nie mogą być jedynym dyktatem istnienia dzieł popkulturowych, bo inaczej odrzemy sami z siebie z wielu wartościowych dzieł. Być może jeszcze w kinach pojawi się kiedyś naprawdę pogłębiona i bliższa prawdzie biografia Freddie'ego Mercury'ego. Musimy do niej po prostu dojrzeć. Potrzeba na to tylko trochę więcej czasu.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA